PILNE! Praca: Domu dziecka, Włocławek - Listopad 2023 - 22 oferty pracy - JOOBLE.pl. Średnia wypłata: zł3272 /miesięcznie. Więcej statystyk. Otrzymuj najnowsze oferty pracy na pocztę.
xVcx1.🐍 Włóczęga Bez Domu I Pracy
Kolory w Domu (5913) Kuchnia (2371) Kupno Domu lub Mieszkania (1373) Majsterkowanie (1477) Materiały Budowlane (580) Meble (3378) Naprawy i Konserwacja (1386) Pielęgnacja i Uprawa Ogrodu (4518) Poczta i Przesyłki Kurierskie (6984) Przeprowadzka (1425) Remont i Odświeżanie (2609) Sprzątanie (4078) Sprzęt Ogrodniczy (66) Urządzanie Pokoju"Żył jak żebrak i umarł, jak żebrak, a z rzeczy materialnych po jego śmierci zostały do podziału, habit i brewiarz" - pisał o nim jeden ze współbraci. Dziś o. Serafin Kaszuba jest kandydatem na ołtarze. Zmarły przed 44 laty zakonnik przemierzał odległe tereny ZSRR, by towarzyszyć i nieść posługę kapłańską Polakom pochodzącym z Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej. Miejscem swojej ewangelizacji uczynił tereny ZSRR, gdzie tworzył Kościół podziemny. Choć był ustawicznie inwigilowany przez NKWD i KGB, pozbawiony domu i skazany na nieustanną włóczęgę, ze swoją posługą kapłańską docierał do najdalej położonych zakątków "imperium zła" - od Wołynia przez Ukrainę, Syberię, Kazachstan po Estonię. Alojzy Kaszuba przyszedł na świat 17 czerwca 1910 w robotniczej rodzinie mieszkającej na lwowskim Zamarstynowie. Był dobrym uczniem, który wśród rówieśników wyróżniał się szczególną chęcią pomocy innym i zamiłowaniem do książek. Głęboka pobożność sprawiła, że podjął życie zakonne i rozpoczął nowicjat w klasztorze kapucynów w Sędziszowie Małopolskim k. Rzeszowa. Tu otrzymał imię zakonne Serafin. W trakcie swojej formacji odbył studia filozoficzno-teologiczne w kapucyńskim seminarium duchownym w Krakowie. Dość szybko został zauważony przez swoich przełożonych zakonnych jako osoba szczególnie uzdolniona i został skierowany na studia polonistyczne na Uniwersytet Jagielloński. W czerwcu w 1939 roku, trzy miesiące przed wybuchem wojny, obronił tam pracę magisterską. Jego dobrze zapowiadającą się karierę naukową niespodziewanie przerwała okupacja. Wkroczenie wojsk sowieckich zastało go we Lwowie. (Fot. Po śmierci matki wiosną 1940 roku wyjechał na Wołyń, gdzie rozpoczął swoją wędrówkę duszpasterską. Pomimo zagrożenia życia, niósł Boga cierpiącym mieszkańcom tamtych terenów, poświęcając im samego siebie. Tam pozostał i wspierał w codziennym życiu tych, którzy przeżyli i tych, którzy zdecydowali się tam pozostać. Sam kilkakrotnie uszedł z życiem. „W nocy na horyzoncie widać było pożary. Jakiś człowiek na wpół spalony dogorywał w pobliskiej chacie. Kiedy ognie zbliżały się więcej, spędziłem noce na strychu w kościele. Nie było tu bezpieczniej, ale bliżej Pana Jezusa i łatwiej bronić przed profanacją w razie napadu” - pisał w swoim pamiętniku. Wraz z innymi Polakami przeżywał „czerwone noce nad Wołyniem”, kiedy w latach 1941-1945 roku skrajni ukraińscy nacjonaliści barbarzyńsko mordowali tam polską ludność, palili polskie wsie i miasteczka. Służył w miejscach pozbawionych kapłanów Karasinie, Równem, Ludwipolu, Starej Hucie, Korcu) oraz miejscowościach „zza kordonu”, tj. za dawną granicą polsko-sowiecką. "Niech rzeczy jadą do ojczyzny. (...) Może niedługo będę tam i ja" - Płonie Karasin, jego gospodyni ucieka z pożogi i wtedy o. Serafin wie, że do tej miejscowości wrócić nie może. Następnie udaje się do Bystrzyc, gdzie organizuje kolejny kościół. Krótko porem Bystrzyca spłonęła również, ale Serafin znowu cudownie ratuje się, bo podczas pożaru jest w innej miejscowości. (…) Następnie udaje się do Dermanki - tak opisuje jego tułaczkę podczas konferencji IPN „Przystanek Historia” br. Błażej Stchechmiński OFMCap, teolog duchowości, który zajmuje się o. Serafinem Kaszubą. Uciekając z Dermanki, przekracza kordon dawnej granicy polsko-sowieckiej, ustanowionej po traktatach ryskich z 1921 roku i udaje się do Horodnicy (która później również płonęła) i Medwedowa, gdzie organizuje życie parafialne. - Widzi entuzjazm i łzy ludzi, którzy od rewolucji październikowej nie widzieli księdza i nie mieli okazji skorzystać z żadnego sakramentu - mówi brat Błażej. - Opatrzność czuwa nad ojcem Serafinem. Miał widocznie w planach Bożych misję do spełnienia rozciągniętą na długie lata i był nieobecny podczas napadów na wioski, będące jego parafiami. Był wtedy na odpuście albo u chorego i później tylko dowiaduje się, że jego parafia została zniszczona, a ludzie zostali albo zabici albo uciekli. Nie zachowały się żadne świadectwa, które by stwierdzały, że ktoś go ostrzegł - mówi br. Krzysztof Niewiadomski OFMCap, który również zajmuje się sprawą o. Serafina. Kiedy w 1945 roku po konferencji jałtańskiej przesunięto granice Polski, nastąpiły masowe repatriacje Polaków z terenów przyznanych radzieckiej Ukrainie. Namawiany przez swoją rodzinę i wyjeżdzających parafian o. Serafin początkowo zdecydował się opuścić Wołyń. Kiedy jednak znalazł się w pociągu w wagonie repartycyjnym do Polski (1946) ogarnęły go wątpliwości. "Dojeżdżamy do Zdołbunówa. Myśli się kłębią. Trzeba się decydować. Potem będzie za późno. Gdyby się kogoś poradzić. Przypomina się jakiś głos, ach to ksiądz kanclerz: - ojcze, musimy wyjechać, wszyscy, może ojciec pozostanie z pełnym prawem na diecezję. Zdaje się, że odpowiedziałem z uśmiechem „to już mi tylko brak sakry”. Kiedy pociąg z trzaskiem bufurów stanął, wziąłem walizkę w rękę i niepostrzeżenie przeszedłem tory. A rzeczy? Niech jadą do ojczyzny. Może niedługo tam będzie moja rodzina. A może niedługo również i ja" - pisał w swoich „Strzępach”. Wysiadając z pociągu na przystanku w Zdołbunowie zostawił wszystko, co posiadał. Udał się do Równego. Miejsce to stało się później dla niego bazą wypadową dla dalszych podróży duszpasterskich. Nadal ewangelizuje na Wołyniu. O. Serafin Kaszuba podczas odprawiania Mszy św. (Fot. Choć po zakończeniu wojny następuje na terenie II Rzeczypospolitej okres władzy sowieckiej - aresztowań księży, wywózek do łagrów - to jednak o. Serafin nie podzielił tego losu. Ksiądz Władysław Bukowiński, który był proboszczem katedry w Łucku, został aresztowany i wywieziony do łagrów. Decyzja o pozostaniu w takich warunkach była decyzją heroiczną. - To, że Czcigodny Sługa Boży Serafin nie podzielił losu tych ludzi, jest jakąś tajemnicą Bożej Opatrzności. To, że może działać i zostaje ostatnim proboszczem w Równem, skąd swoim działaniem obejmuje cały Wołyń - podkreśla br. Krzysztof Niewiadomski. W 1958 r. sowiecki urzędnik pozbawił go publicznego prawa sprawowania funkcji kapłańskich i prowadzenia działalności duszpasterskiej w Równem i okolicy, w oparciu o sfabrykowane zarzuty - pijaństwo i rozwiązłość. Pozbawiono go również podstępnie zameldowania i zmuszano do wyjazdu do Polski, ale odmówił. Od tego momentu rozpoczął się czas tułaczki o. Serafina. Ustawicznie inwigilowany przez KGB, swoją posługę duszpasterską prowadził w ukryciu. Spowiadał po domach, odprawiał msze i udzielał innych sakramentów. Nie miał zameldowania, co dla ówczesnych radzieckich władz stanowiło już przestępstwo. Dla ich zmylenia podejmował prace w różnych zawodach - jako introligator, sprzedawca ziół leczniczych, stróż, palacz. Duszpasterz w Kazachstanie W 1961 r. udał się w apostolską podróż za Ural na Syberię i do Kazachstanu, z którego zaczęły do niego docierać informacje o żyjących tam w ciężkich warunkach i ginących Polakach, którzy przeżyli przymusowe deportacje. Było ich między 60 tys. a 100 tys. Tropiony przez KGB o. Serafin prowadził wśród mieszkających tam Polaków i Niemców swoją działalność duszpasterską, wędrując od Ałma-Aty aż po Syberię . O. Serafin Kaszuba ( "Podczas Mszy św. w domu były pozamykane okiennice i drzwi, a to dlatego, że w tych latach jakikolwiek przejaw religijności był ciężko karany, włącznie z więzieniem. Stąd też o przyjeździe kapłana informowano tylko zaufanych ludzi. Na Mszę przychodziło 15-20 ludzi. Przed Mszą św. o. Serafin spowiadał wszystkich, udzielał sakramentów, chronił dzieci" - wspomina o. Serafina Leon Ostrowski z Kazachstanu. I dodaje: „W świątecznym czasie o. Kaszuba zaczynał swą podróż ze stacji kolejowej Taincza, następnie jechał pociągiem do nas do Szortand i już wcześnie rano odprawiał Mszę Św. Ostatnim punktem był Celinograd, gdzie on dojeżdżał niezwłocznie. Żeby odprawić Mszę Świętą w tych miejscowościach musiał pokonać odległość 400 km. Trzeba brać pod uwagę surowość kazachstańskiego klimatu w tamtych latach z mrozami do minus 40 stopni, ze śnieżnymi burzami i zamieciami. To wszystko bardzo komplikowało i utrudniało warunki podróży Ojca”. - Mimo tego, że ludzie starannie ukrywali swoja wiarę i miejsca wspólnych modlitw i tak w latach 70-tych oddziały komsomolców dowiedziały się o kapłańskiej i duszpasterskiej działalności o. Kaszuby. W czasie jego pracy w Kazachstanie nie miał stałego miejsca zamieszkania. Przebywał u swoich parafian - mówi Leon Ostrowski. Zesłanie do sowchozu W 1966 r. o. Serafin został zatrzymany podczas podróży i aresztowany przez radzieckie służby na dworcu autobusowym w Kustanaju pod zarzutem włóczęgostwa. Został skazany wtedy na zesłanie do sowchozu w Arykty, w rejonie Celinogrodu w Kazachstanie, z zakazem opuszczania miejsca zsyłki. Również na tym miejscu prowadził innych do Boga. Z jego pomocy duszpasterskiej korzystali również niewierzący. "Pan Bóg jeden wie, co mi przeznaczył. Jak dziwne są drogi, którymi mnie prowadzi. Przecież w Arykce nie było kapłana, gdyby nie moje zesłanie. Wczoraj pierwszych pięcioro się spowiadało, a dzisiaj raniutko mieliśmy uroczystą Mszę Świętą" - zanotował w swoich „Strzępach”, w których opisał wspomnieniami z pracy na Wołyniu i w Kazachstanie. W tamtym czasie pozostawał w kontakcie ze swoimi duchowymi podopiecznymi, co stało się pretekstem do zesłania go do innego oddalonego 350 km od Arykty sowchozu Arsztyńsk. Niestety trudne warunki, w których żył, nieustanne podróże odcisnęły ślad na jego zdrowiu. Stwierdzono u niego bronchit, wadę serca, rozedmę płuc, ropne zapalenie ucha, a także częściową głuchotę. Krótko potem nieoczekiwanie kapucyn zostaje zwolniony z sowchozu i 16 listopada 1966 r. i przenosi się do Celinogradu. „Od 16 listopada jestem wolny. Właśnie w samym dniu M. B. Ostrobramskiej, gdzie się za mnie modlili, komendant pozdrowił mnie z oswobożdieniem [zwolnieniem]. Była to reakcja na nasze pismo do Generalnej Prokuratury w Moskwie, ale też skutek Waszych Instancji, za co niech będzie Bogu chwała” - pisał o. Serafin do zaprzyjaźnionego kapucyna Albina Janochy. Krótko potem, bo już 22 grudnia 1966 r. został ponownie zatrzymany i skazany na 11 lat pobytu na odludziu w zakładzie dla nieuleczalnie chorych i bezdomnych w Małej Timofijewce k. Celinogradu, co argumentowano jego złym stanem zdrowia. „Są idealne warunki dla rekolekcji, gdyby nie ta unosząca się z powietrza beznadziejna ociężałość. Chorzy chodzą z kąta w kąt jak mary, jedzą, śpią, grają w karty, czasem bywa kino - ot takie życie. Ja czytam pasjami św. Pawła i to mnie ratuje od rozstroju” - pisał w innym miejscu do br. Albina. Z zakładu zbiegł 8 lutego 1967 r., by nadal, jako kapłan, pracować w Kazachstanie ze swoimi wiernymi. Po śmierci siostry Marii w 1968 r. zdecydował się na przyjazd do Polski na jej pogrzeb. W tym czasie dało o sobie znać całościowe spustoszenie organizmu. Choroby przeszkadzały mu w duszpasterskiej drodze, dlatego kapucyn poddał się leczeniu w Polsce w szpitalu przeciwgruźliczym we Wrocławiu w 1968 roku. Cały czas jednak wierni dawali o sobie znać, a nawet przyjechała delegatka wiernych z Kazachstanu i ks. Władysław Bukowiński, prosząc go o powrót. O. Serafin w 1970 roku wrócił do wiernych, wśród których pracował na rozległych terenach Związku Radzieckiego. Po krótkim pobycie we Lwowie, udał się do Celinogradu w Kazachstanie, rozpoczynając swoje kolejne podróże duszpasterskie. "Mimo wszystko [zły stan zdrowia - red.] proszę zostawić go w Kazachstanie. On jest faktycznie już chory, niedołężny, ale obecność Serafina w Kazachstanie jest nam bardzo cenna, dlatego, że mobilizuje tamtejszą ludność do zanoszenia próśb do władz sowieckich, żeby zbudować na tamtych terenach jakąś kaplicę (…). Sama jego obecność, nawet gdyby nic nie robił, jest bardzo cenna" - wspomina ówczesny prowincjał br. Hieronim Warachim OFMCap, cytując ks. Władysława Bukowińskiego. Br. Warachim zdecydował się pozostawić wówczas o. Serafina Kaszubę w Kazachstanie, choć pierwotnie myślał o ściągnięciu go do Polski. (Fot. - O. Serafin był zakonnikiem, człowiekiem powołanym do życia we wspólnocie i nagle sam zostaje na nieludzkiej ziemi. Zachowało się mnóstwo zaszyfrowanej korespondencji z przełożonymi. Cały czas kontaktuje się z braćmi, żyje tym, co dzieje się we wspólnocie. Serafin do końca pozostał posłuszny przełożonym - wspomina jeden z braci kapucynów. 19 września 1977 r. kapucyn przybył do Lwowa, skąd planował wyruszyć w apostolską podróż na północ ZSRR, do której niestety już nie doszło. Wracając z Równego do Lwowa, z powodu awarii autobusu musiał przebyć kilkukilometrową podróż pieszo, podczas chłodnego dnia. Próbował zatrzymać się i odpocząć w domu znajomych, ale ostrzeżono go, że dopiero co policja dokonała tam rewizji. Zanim znaleziono mu miejsce u innych ludzi, czekał moknąc na ulicy. Tej nocy zmarł - 20 września 1977 r. Został pochowany na cmentarzu Janowskim we Lwowie. Na jego grobie widnieje napis z Pierwszego Listu do Koryntian (1 Kor 9, 22): „stałem się wszystkim dla wszystkich”. Ekshumacja jego ciała odbyła się 16 listopada 2010 r., a następnego dnia umieszczono je w kościele kapucynów w Winnicy. Mogiła o. Serafina na cmentarzu Janowskim we Lwowie (Fot. serafinkaszuba) - Kiedy czytamy jego pisma, listy, nie znajdujemy tam wołania o zemstę, o odwet. Tam była miłość i pragnienie pojednania - mówi br. Krzysztof Niewiadomski. 9 października 2017 papież Franciszek zatwierdził dekret o heroiczności cnót zakonnika. O. Serafinowi Kaszubie przysługuje odtąd tytuł VENERABILIS DEI SERVUS - Czcigodny Sługa Boży. Do jego beatyfikacji brak jedynie cudu dokonanego za jego pośrednictwem, będącego potwierdzeniem jego świętości ze strony Pana Boga.
Poniżej znajdziesz poprawną odpowiedź na krzyżówkę włóczęga, jeśli potrzebujesz dodatkowej pomocy w zakończeniu krzyżówki, kontynuuj nawigację i wypróbuj naszą funkcję wyszukiwania. Hasło do krzyżówki "Włóczęga" W dniu 24 lipca 2020 roku w Krasnobrodzkim Domu Kultury odbyło się otwarcie wystawy rysunku Krzysztofa Kiszki pt. „Włóczęga serca” (pierwotnie planowano je na 18 marca). Jest to pierwsza wystawa otwarta w KDK po ponad czteromiesięcznej przerwie w działalności KDK spowodowanej pandemią koronawirusa. Wystawa została otwarta inaczej niż zwykle. Ze względu na obowiązujące ograniczenia wernisaż odbył się bez udziału zaproszonych gości. Otwarcia dokonali Dyrektor Krasnobrodzkiego Domu Kultury Mariola Czapla i autor prac – Krzysztof Kiszka. Wydarzenie zostało utrwalone na filmie, do obejrzenia którego serdecznie zapraszamy. Krzysztof Kiszka – urodził się w 1981r., w Janowie Lubelskim. Absolwent Akademii Świętokrzyskiej w Kielcach (obecnie Uniwersytet Jana Kochanowskiego). Rysować uczył się samodzielnie, choć inspiracje czerpie z różnorodnych źródeł. Twórczo zgłębia wiele tematów, upodobał sobie światło i cień, lecz podejmuje również próby wniknięcia w świat barw. Przygodę z rysunkiem rozpoczął w szkole podstawowej i niezmiennie trwa ona po dziś dzień. Zawodowo realizuje się jako nauczyciel, rozwija również swe zainteresowania pisarskie i teatralne. Współpracując od lat z Grupą Teatralną „WARTO”, pisze scenariusze i współreżyseruje sztuki. Jego debiutem pisarskim jest książka pt.: „Siewca Niepokoju”. Prezentacja wystawy jest również inna niż zwykle. Prace składające się na wystawę można oglądać w oryginale w sali wystawowej KDK, ale można je również zobaczyć w Internecie na stronach: oraz facebook/Krasnobrodzki Dom Kultury. Wystawa internetowa jest obszerniejsza – prezentuje nieco więcej prac niż jest ich w sali wystawowej. Serdecznie zapraszamy do obejrzenia wystawy zarówno w Krasnobrodzkim Domu Kultury (z zastosowaniem się do obowiązującego reżimu sanitarnego) jak i w Internecie. Ekspozycja w sali widowiskowej KDK będzie czynna do końca sierpnia 2020 roku. Zobacz zaproszenie videoplakat – Wystawa rysunku Krzysztofa KiszkiPobierzKRZYSZTOF KISZKA – TAMARA & GRZEGORZ (2018)KRZYSZTOF KISZKA – JAN I HELENA ( KISZKA – CONAN WOJOWNIK (2016)KRZYSZTOF KISZKA – WŁÓCZĘGA WSRÓD GWIAZD (2016)KRZYSZTOF KISZKA – TAMARA & GRZEGORZ (2016)KRZYSZTOF KISZKA – CONAN ZDOBYWCA (2017)KRZYSZTOF KISZKA – BEZCENNY SKARB (2017)KRZYSZTOF KISZKA – MAŁGORZATA (2012)KRZYSZTOF KISZKA – LOGAN & LAURA ( KISZKA – ZA GŁOSEM SERCAKRZYSZTOF KISZKA – HUGH & NICOL (2016)KRZYSZTOF KISZKA – OGRÓD OLIWNY (2016)KRZYSZTOF KISZKA – MAŁGORZATA (2017)KRZYSZTOF KISZKA – MÓJ ANIOŁEK (2017)KRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKAKRZYSZTOF KISZKA Poszukuję ciepłej i opiekuńczej niani dla 3 dzieci. Najlepiej z doświadczeniem. Chłopaki mają 6, 7 i 10lat. Jeden do odbioru z przedszkola w międzyczasie ( przedszkole i szkoła 2min od domu). Praca dorywcza, głównie popołudniami i niekiedy sobota w zależności od mojego grafiku w pracy. W tygodniu byłyby to godziny od 14:30 do 21: Dzień pierwszy - 28 lipca 2015. Rajbrot - Dobra. Dystans - 25 km. Suma podejść - 733m. Na szlaku: Rajbrot 330m, Łopusze Wschodnie 579m, Łopusze Zachodnie 651m, Rozdziele Dolne, Przełęcz Widoma, Góra Kamionna 801m, Góra Pasierbiecka 764m, Tymbark, Dobra 490m. "Wędrowanie necesse est" - trawestacja znanego powiedzenia jest mottem tej wędrówki. Jest ona o tyle odmienna od niemal wszystkich poprzednich, że nie ma konkretnego wielodniowego planu, a jest wielką improwizacją konstruowaną z dnia na dzień. Czyli: dzisiaj idę tam, a jutro się zobaczy". Na pierwszy dzień plan był prosty, - busem do Rajbrotu, stamtąd znaną i wielokrotnie przemierzaną trasą na Pasierbiecką Górę, dalej niebieskim do Tymbarku, a dalej bez szlaku asfaltem do Dobrej, gdzie mieszka kolega. Jako zadeklarowany śpioch, na szlak wyruszyłem około wpół do jedenastej. Piękna lipcowa pogoda zniewalała, ale też zachęcała do wędrówki. Przez Rajbrot przebiega niebieski szlak, którym mijając Orlika, ruszyłem pod górę w stronę Łopusza Wschodniego. Pożegnawszy piękną panoramę północną, zagłębiłem się w leśne ostępy. Na środku drogi natknąłem się na trzy grzyby, ale były to jedyne kapelusze jakie tego dnia i tego lata znalazłem. Drogę przez las znam doskonale, toteż po chwili zameldowałem się na szczycie Łopusza Wschodniego. Szczyt może nie jest wysoki, ale dostarcza kolejnych widoków na południe. Otwiera panoramę Pasma Łososińskiego i Limanowskiego, eksponując z prawej Górę Kamionną, w kierunku której zmierzam. Trud i wysiłek zmagania się z górą (he he...), postanawiam uczcić kawałkiem świetnej czekolady. Zarekomendował mi ją kolega i ani trochę nie rozminął się z prawdą. Czekolada była rewelacyjna! Kontemplując piękno mijanej okolicy, minąłem Łopusze Zachodnie i przez pola pełne zbóż, chaszcze słodkich czernic i nieco zdziczałe jabłoniowe sady, zszedłem do Rozdziela. Szybko przekroczyłem drogę asfaltową i wspiąłem się na Widomą, skąd spojrzałem na dopiero co odwiedzone Łopusza i odbiłem węższą dróżką w stronę pobliskiej Góry Kamionna. Któryż raz tu już byłem... By nie powtarzać starej marszruty przez Pasierbiec, na rozstajach utrzymałem się na szlaku niebieskim. Za Pasierbiecką Górą jego oznakowanie jest czytelniejsze dla nadchodzących z przeciwka, ale od czego jest się starym wędrowcem... Maszerując drogami leśnymi, polnymi i asfaltowymi, obok starej chaty doszedłem do Tymbarku, skąd regularną drogą asfaltową - o zgrozo - bez szlaku - dotarłem do kolegi w Dobrej, gdzie podjął mnie na pięknej, pachnącej wonnym drewnem, przytulnej werandzie. Dzień drugi - 29 lipca 2015. Dobra - Lubomierz-Rzeki. Dystans - 23 km. Suma podejść - 1238m. Na szlaku: Łopień 951m, Przełęcz Rydza-Śmigłego 696m, Mogielica 1170m, Przełęcz pod Krzystonowem 880m, Krzystonów, Jasień 1051m, Polany, Rzeki 770m. W nocy polało. Tak zresztą wynikało z prognoz, dlatego też chytry plan obejmował nocleg u kolegi ;-) Ale i tak chętnie do niego zaglądam. Na Łopień ruszyłem bez szlaku. Znam nieco te okolice, więc przez łąki doszedłem do lasu, od którego droga doprowadziła mnie do szlaku. Łopień minąłem z marszu, acz po drodze zdarzyło mi się żerować na borówkach, malinach i czernicach. Przełęcz Rydza Śmigłego śmignąłem bez zatrzymywania się i po raz kolejny zaliczyłem szczyt Mogielicy. Lubię Polanę Stumorgową. Z jej najwyższego punktu można podziwiać szerokie panoramy, co obecnie nieco straciło na znaczeniu z racji postawienia wieży widokowej na szczycie najwyższej góry Beskidu Wyspowego. Ale można tu także zabiwakować, czy tylko na chwilę się zatrzymać. Ja jednak wytrwale napierałem przez góry i doliny, by minąwszy Polanę Wały, przy Jasieniu na pięknej Polanie Skalne zajrzeć do koliby i powędrować dalej szlakiem. Od Jasienia lubię odcinek do Rzek. Niby idzie się przez las, ale co chwile otwiera się kolejna polana i co jedna to piękniejsza. Są całkiem puste, wręcz dziewicze, są zabudowane małym domkiem właściwie już w lesie, są i zamieszkałe, ale przytulne i malownicze, z nieodłącznym pierwiastkiem dzikości i surowości. Trzeba pilnować oznaczeń, które momentami gdzieś się zapodziewają, zwłaszcza na Polanie Przysłopek, gdzie za asfaltem trzeba trzymać się ścieżki biegnącej w prawo do drzewek przy łące, by tam odnaleźć oznaczenia szlaku. W Rzekach jakoś mocno ciągnęło chłodem. Wilgoć i chłód skłoniły mnie do poszukania miejsca pod namiot gdzieś wyżej, ale gdy trafiłem na podwórko nad główną drogą asfaltową, dostałem propozycję przespania się pod dachem za niewielką opłatą, z czego po chwili wahania skorzystałem. Dopadły mnie tam dwie młodziuteńkie szczebiotki, z których jedna koniecznie chciała wszystko wiedzieć, więc połowa mojego ekwipunku służyła za pomoc dydaktyczno - demonstracyjną, a do tego musiałem jeszcze opowiadać o swoich wędrówkach, co przy zainteresowaniu słuchaczy nader chętnie czynię. :-) Dziewczynki wcześnie poszły lulu, ja zaś wykonałem jednoosobową naradę sztabową nad mapą Gorców, zatwierdziłem plan, podłączyłem smyrfona do ładowarki, po czym wsunąłem się do przytulnego puchacza i smacznie zasnąłem. Dzień trzeci - 30 lipca 2015. Rzeki - Baza Namiotowa Gorc. Dystans - 17 km. Suma podejść - 1000m. Na szlaku: Rzeki 670m, Nowa Polana 841m, Głębieniec, Świnkówka, Gorc Kamieniecki 1133m, Baza Namiotowa Gorc1117m, Przysłop 1187m, Baza Namiotowa Gorc 1117m. W Rzekach bywał Papież Jan Paweł II za swoich młodszych lat, kiedy jako "Wujek" przemierzał górskie szlaki. Zatrzymał się właśnie w tym domu, w którym spałem i ja... Z przyjemnością obejrzałem zdjęcia i wysłuchałem wspomnień. Śniadanie wciągnąłem szybko i sprawnie. O jedenastej skoro świt ;-) byłem już na szlaku. Plan był niesprecyzowany: wejść na Gorc Kamieniecki, odwiedzić bacówkę w której niegdyś spałem, dojść do Bazy Namiotowej Gorc i stamtąd gdzieś dalej, może na Luboń. Minąwszy Świnkówkę, gdzie kontemplowałem piękne widoki, wyszedłem na łąkę, z której przeszedłem do bacówki. W wakacje miała powodzenie i chyba pełny stan, bo obok stały jeszcze dodatkowo dwa namioty. Przez piękną polanę powędrowałem zatem do Bazy. W bazie sympatyczne bazowe zaproponowały, bym został tam na noc. Właściwie nigdzie mi się nie spieszyło, a ta wędrówka miała być bardziej włóczęgą niż nabijaniem kilometrów, więc przystałem na taką propozycję. Miałem jednak trochę energii w nogach, więc postanowiłem zostawić plecak i przejść się jeszcze choć kawałek po okolicy. Akurat jedna z będących tam dziewczyn - Beata miała podobny plan, więc połączywszy siły, przeszliśmy kawałek w stronę Jaworzyny, gdzie wpół drogi jest piękna polana na Przysłopie i tam podziwialiśmy imponującą panoramę Tatr. Było już późne popołudnie, toteż tak niebo jak i oświetlone zachodzącym słońcem granie Tatr, połyskiwały mocnymi barwami zachodu. Z ostatnim światłem dnia powróciliśmy do Bazy, gdzie wkrótce przy ognisku rozbrzmiały dźwięki gitary i po gorczańskich halach spłynął w doliny rozśpiewany zew gór... Dzień czwarty - 31 lipca 2015. Baza Namiotowa Gorc. Nie uwierzycie. Zostałem w bazie na cały dzień. Bazowe - Basia i jej pomocniczka Kornelia tak mnie namawiały, że uległem... Totalny luz i obozowe życie. Pierwszy dzień mojego górskiego wędrowania, kiedy nie założyłem na grzbiet plecaka i nie przeszedłem choćby kilkunastu kilometrów. Wyspałem się jak zawsze do syta, wykonałem poranne ablucje i w bazowej kuchni przyrządziłem śniadanie. Wczorajsze towarzystwo już wyszło na szlaki, ostatni wędrowcy zbierali się do wymarszu. Ja zaś ...zostałem. Rozglądam się po bazie i po chwili wpadam na chytry plan. W namiocie bazowym wisi koszulka z nadrukiem bazy GORC, a przy niej wisi kartka z reklamowym hasłem: "Ona może być Twoja za jedyne 25 zł..." Po bazie krząta się młoda dziewczyna - Kornelia - młodsza bazowa, więc zaczynam realizować tenże plan. Proszę ją by usiadła sobie za stolikiem na którym wisi karteczka. Nieświadoma mojego podstępu siada, ustawiam jej pozę i po chwili zdjęcie gotowe. Dopiero po chwili pokazuję i tym samym wywołuję kontrowersje. Załoga bazy proponuje, by może dopisać przy kwocie jedno zero, ale nawet 250 w tym podstępnym kontekście to według mnie za mało :) Zdjęcie budzi ogólną radość, a ja zapowiadam jego publikację na blogu za wyraźną adnotacją, że chodzi oczywiście o żart sytuacyjny. Bo tak też jest w istocie. W bazie panuje bowiem wesoły i przyjacielski nastrój i prawdziwie górska atmosfera. Przyglądam się panelowi słonecznemu sprzężonemu z akumulatorem przez regulator, ale zestaw coś nie za bardzo działa, więc doprowadzam go do tymczasowej używalności z pominięciem regulatora. Potem biorę się za rąbanie drzewa, by energię przeznaczoną na wędrówkę, spożytkować na coś przydatnego. Co chwilę ktoś przychodzi do bazy. A to indywidualni piechurzy, a to wycieczka szkolna. Właśnie nadeszła czereda dzieciaków z opiekunami i okazuje się, że są ze szkoły do której uczęszczała Kornelia. Więc atmosfera staje się jeszcze przyjaźniejsza, woda na herbatę miętową bulgocze w kociołku i robi się rojno i gwarno. Nadchodzi pora obiadowa. Dowiaduję się, że będą racuchy bananowo-jagodowe, co poważnie napędza mój apetyt. Kornelia staje przy kuchni, a reszta towarzystwa znosi porąbane przeze mnie drwa. Zaiste, dzisiejsze danie było znakomite, ale trzeba będzie odpracować ten poczęstunek i rozprowadzić nieco energii. Kiedy inni bazowicze po uczcie oddają się słodkiemu lenistwu, ja ponownie przerabiam opasłe drewniane kloce na małe, mniejsze i najmniejsze drewienka. Nie jest to lekkie zajęcie, ale wolę budować krzepę niż gnuśnieć. Mniejsza siekierka przypomina mi indiański tomahawk. Niegdyś tą straszliwą bronią władałem swobodnie, toteż i teraz zabieram się do treningu. Powrót do dawnej świetności zajmuje chwilkę, po której toporek zatapia się w pniu po krótkim locie. Dzisiaj w bazie nie mam wrogów ;-) Kornelia chyba pozazdrościła mi machania ciężkim Fiskarsem i także postanowiła mieć przerąbane ;-) Udzieliłem jej krótkiego instruktażu, zlokalizowałem apteczkę pierwszej pomocy i donośnym głosem ostrzegłem ewentualne ofiary. ;-) Jednak moje obawy okazały się płonne, a młoda dama zdobyła kolejną sprawność bazową. Powoli nadchodził wieczór. W naradzie sztabowej ustaliliśmy, że wybieramy się na hale Gorca Kamienieckiego by obejrzeć zachód słońca. Do tego czasu do bazy zaczęli się schodzić wędrowcy, z których część podchwyciła nasz plan. O słusznej porze wyszliśmy w stronę szczytu Gorca i zeszliśmy na pobliską halę. Na niewielkim pagórku są ławki i stolik - znakomite miejsce do kontemplowania ostatnich chwil dnia. Słońce już chyliło się ku zachodowi, na bezchmurnym niebie dając ciepłą pomarańczową poświatę, malującą okolice w barwy soczystej i głębokiej palety żółci, pomarańczu z niewielką domieszką różowiejącej czerwieni. Na koniec dnia zdążali do bazy ostatni wędrowcy. Przywitaliśmy ich na naszym punkcie obserwacyjnym i zaprosili do obejrzenia malowniczego spektaklu. Trzech gentelmenów okazało się nie tylko amatorami teatru natury, ale okazali się nadzwyczaj obficie wyposażeni w wielość dóbr kulinarnych, jak i tych, które doskonale wzmacniają więzy towarzyskie. Na stoliku momentalnie pojawiły się kabanosy, ogóreczki, grzybki, a gustowne szklaneczki olśniewająco mieniły się wodą ognistą, połyskującą w promieniach właśnie zachodzącego słońca. Tak wyśmienitej uczty zaprawionej kunsztem wieczornych gości, dawno nie widziałem. Z jednej strony zachodzące słońce, z drugiej wschodzący księżyc budowały magię miejsca i chwili. Czegoś takiego nie sposób doświadczyć w zadymionych knajpach mrocznych dolin. Góry i ludzie gór potrafią niemal z niczego stworzyć to, co między ziemią a niebem jest kwintesencją przygody wśród przyrody. I niczego nie mamy tu ani za mało, ani w nadmiarze, choć raz jest mniej, a raz więcej... Przed zapadnięciem gęstego zmroku zrobiliśmy porządek i wróciliśmy do bazy. W bazie zaś zapłonęło ognisko, zabrzmiały dźwięki gitary, po hali niósł się śpiew z dominującą nutą radości, wesela i w harmonii dobrego towarzystwa. Ludzi tej nocy było do oporu, wszystkie namioty bazowe miały pełne obłożenie, moja trumienka zresztą też, a kolega Tadeusz - nasz rewelacyjny barista, spał pod chmurką, a dokładniej pod świerkiem. :) Pozostanie w bazie na cały dzień i na noc, było zatem doskonałym posunięciem. :) Dzień piąty - 1 sierpnia 2015. Baza Namiotowa Gorc - Baza Namiotowa Lubań. Dystans - 18 km. Suma podejść - 790m. Na szlaku: Mraźnica1180, Gorc Młyniecki, Młynne, Ochotnica Dolna 489m, Lubań 1225m, Baza Namiotowa Lubań 1211m. Włóczęga ma to do siebie, że jest wielką improwizacją i nie musi trzymać się szlaku. Co więcej, jak pokazuje przykład dnia poprzedniego, włóczęga nie musi polegać na włóczeniu się ;-) Lenistwo stacjonarne też dopuszczam. Po nadprogramowym bazowaniu, przyszedł wreszcie czas na wyruszenie w drogę. Od Tadeusza dowiedziałem się o świetnej ścieżce poza szlakiem, przechodzącej obok posadowionej nieco na uboczu bacówki. Po śniadaniu większość wczorajszych piechurów wyszła na szlaki, a trzon bazy oddawał się przenajróżniejszym przyjemnościom. Ci zaś, którzy wyruszali do bazy na Lubaniu, mieli jeszcze czas do wyjścia. Powoli zwinąłem swój majdan, pożegnałem się z przemiłą obsługą bazy z przyległościami ;-) po czym lekko dociążony plecakiem, ruszyłem w stronę Gorca Młynieckiego. Gorczańskie krajobrazy są niezwykle urzekające. Wielość grzbietów i masywów poprzecinanych dolinami obsypanymi wioskami i osadami uzupełniają dalsze formacje Beskidów i królujących na południu Tatr. Łagodność Gorców sprzyja budowaniu bacówek, jako że spora część tych gór leży poza obszarem Parku Narodowego. Owce na halach widać już coraz rzadziej, ale bacówki pozostały, służąc wędrowcom za znakomite schronienie. Po kontemplacji przepięknych widoków w znakomitej pogodzie, schodzącą w dół zbocza krętą stokówką począłem i ja schodzić w dół. Kopy słomy to widok rzadki już na polach z racji coraz powszechniejszej mechanizacji. Jednak nie wszędzie wielki kombajn jest w stanie dojechać, przez co położone wyżej pochyłe poletka bronią się skutecznie przed postępem cywilizacyjnym. Tu wciąż tradycyjne narzędzia takie jak kosa są jeszcze w użyciu. Dzięki temu, krajobraz gór ma wciąż ponadczasowy wygląd. Świetnie się idzie bez szlaku. Można pójść gdziekolwiek oczy poniosą, choć tym razem cel jest określony. Dochodzę do wsi Młynne, odnajduję znany mi szlak niebieski i podążam nim do Ochotnicy Dolnej. Pod knajpką zatrzymuję się na drugie śniadanie i ruszam dalej. Na opłotkach spotykam koleżanki z bazy na Gorcu, które wyszły znacznie wcześniej i schodziły szlakiem, czyli krótszą trasą. Kasia i Aga są obładowane, zwłaszcza Kasia w żaden sposób nie hołduje doktrynie Fast & Light. Jej plecak z podopinanymi dodatkami wygląda jak bagaż zawodowego szerpy. Przez chwilę dotrzymuję im towarzystwa, jednak tempo dziewczyn wybija mnie z rytmu wędrówki. Proponują, bym szedł przodem, na co chętnie przystaję i napieram swoim tempem pod górę. Po dojściu do czerwonego szlaku (GSB) na grzbiecie, zatrzymuję się, by poczekać na dziewczyny. Nadchodzą po dobrych dwudziestu minutach, ale widać, że bagaż daje im w kość. Kasi pożyczam swoje kijki - odda mi na Lubaniu. Znowu przez krótki odcinek wędrujemy razem, ale ich częste odpoczynki mi nie sprzyjają, więc daję na Lubań jako forpoczta. Po drodze chłonę przepiękne widoki, coraz szerzej roztaczające się na okolice w miarę zdobywania wysokości. Na szczycie Lubania zauważam zaawansowane przygotowania do postawienia wieży widokowej. Fundamenty już zalana, a wokoło widać rozmach prac. Przy krzyżu papieskim co i rusz ktoś kontempluje południowy horyzont, ja sam także pasę oczy cudnym widokiem. Nieco poniżej rozłożyła się baza namiotowa. Gdy tam dochodzę, Święto Naleśnika trwa w najlepsze, a drużyn uczestniczących w konkursie jest naprawdę sporo. Widać ogromne zapasy, z których mogę skorzystać, co skwapliwie czynię. Wcinam kilka naleśników, choć muszę się dzielić patelnią i miejscem na piecu z innymi smakoszami. Przysłuchuję się nawoływaniom zachwalającym coraz to kolejne wersje naleśnika, nierzadko bardzo wymyślne, ale zawsze niesamowicie wesołe. Miasteczko namiotowe rozrosło się dzisiaj na maksa - w bazie komplet w namiotach bazowych i gęsto od namiotów gości przybyłych na Lubań. Korzystam ze sporego audytorium i robię prezentację testowanego właśnie ultralekkiego śpiwora puchowego od Małachowskiego. A wieczorem tradycyjne śpiewy przy ognisku i wesołe imprezowanie. Dzień szósty - 2 sierpnia 2015. Baza Namiotowa Lubań - Tylmanowa. Dystans - 7 km. Na szlaku: Baza Namiotowa Lubań 1211m, Pasterski Wierch 1100m, Makowica 857m, Tylmanowa 392m. smacznie chrapią, a ja zrywam się naprawdę skoro świt, bo dzisiaj umówiłem się z koleżanką na wędrówkę do Urbanka. Muszę więc zejść z Lubania, dotrzeć do Tylmanowej i jakoś połapać okazje do domu. Po wyjściu z bazy staję pod szlakowskazem i chwilę podążam za znakami zielonymi i czerwonymi. Jednak niebawem czerwone znaki opuszczam i kieruję się nieco w lewo i w dół. Zatrzymuję się jeszcze by nazbierać jagód na pierogi. Słoiczek jest mały, ale i tak dwadzieścia minut mi to zabiera. Górna część szlaku jest bardzo widokowa. Czas goni, ale nie sposób nie rozejrzeć się szeroko i choć przez krótką chwilę ogarnąć horyzont. Na szczęście czas mam dobry, więc dodatkowa zwłoka mieści się w chronometrażu. W dolnych partiach stoku oznakowanie jest niezbyt czytelne, ale się nie przejmuję. Jest dróżka, więc i tak zejdę w dół do wsi, co też po niedługiej chwili następuje. Dochodzę jeszcze do wiaty przystankowej i składam kijki. To nieomylny znak, że niespełna tygodniowa włóczęga właśnie została zakończona. Teraz tylko kilka przesiadek i na czas dojeżdżam do domu. Po szybkim przepaku z koleżanką wyruszam na kolejne kilkanaście kilometrów wędrowania. A Beskid Wyspowy i Gorce czekają na kolejną włóczęgę... Całość zdjęć na mojej Pikasie -a dalej jak pamiętam leciał refren "czy włóczęga jest coś najgorszego." u nas w domu była ta płyta , którą bardzo lubiłem słuchać odtwarzaną na patefonie są to lata 40Bardzo chciałbym posłuchać tego nagrania , Jestem rad że chociaż słowa w całości mam.
Wzruszająca opowieść o poszukiwaniu miłości i szczęścia. Dziewięcioletni Rasmus z domu dziecka marzy, że znajdzie kogoś, kto go pokocha i ofiaruje mu prawdziwy, ciepły dom rodzinny. Pewnego szczególnie pechowego dnia nieszczęśliwy i samotny Rasmus podejmuje decyzję o ucieczce. Po nocy spędzonej w szopie spotyka Oskara – włóczęgę. Razem wyruszają na wędrówkę. Czeka ich długa i niebezpieczna droga. Przeczytaj tę książkę, a docenisz swoich przyjaciół. Kategorie: Książki » Literatura piękna » Przygodowa Książki » Literatura piękna » Książki dla dzieci i młodzieży » Książki dla dzieci » Literatura zagraniczna dla dzieci » Literatura zagraniczna dla dzieci 7-13 lat Język wydania: polski ISBN: 9788310136022 EAN: 9788310136022 Liczba stron: 232 Wymiary: Waga: Sposób dostarczenia produktu fizycznego Sposoby i terminy dostawy: Odbiór osobisty w księgarni PWN - dostawa do 3 dni robocze InPost Paczkomaty 24/7 - dostawa 1 dzień roboczy Kurier - dostawa do 2 dni roboczych Poczta Polska (kurier pocztowy oraz odbiór osobisty w Punktach Poczta, Żabka, Orlen, Ruch) - dostawa do 2 dni roboczych ORLEN Paczka - dostawa do 2 dni roboczych Ważne informacje o wysyłce: Nie wysyłamy paczek poza granice Polski. Dostawa do części Paczkomatów InPost oraz opcja odbioru osobistego w księgarniach PWN jest realizowana po uprzednim opłaceniu zamówienia kartą lub przelewem. Całkowity czas oczekiwania na paczkę = termin wysyłki + dostawa wybranym przewoźnikiem. Podane terminy dotyczą wyłącznie dni roboczych (od poniedziałku do piątku, z wyłączeniem dni wolnych od pracy). Astrid Lindgren ur. 1907 - zm. 2002 Astrid Lindgren to znana na całym świecie szwedzka autorka książek dla dzieci. Jej powieściami zaczytują się kolejne pokolenia zarówno najmłodszych, jak i nieco starszych czytelników, którzy chętnie wracają do ulubionych książek z dzieciństwa. Jako pisarka Lindgren zadebiutowała dość późno, bo w wieku 37 lat. Wydawała wtedy „Zwierzenia Britt-Marii”, które zostały pozytywnie przyjęte przez krytyków. W tym czasie Lindgren postanowiła poświęcić się tworzeniu literatury dziecięcej. W swoich książkach zastąpiła moralizatorstwo humorem i niezwykłymi przygodami, które przeżywają mali bohaterowie. Wiosną 1944 roku pisarka zaczęła spisywać niezwykłe losy rezolutnej Pippi Pończoszanki, która do dziś pozostaje jedną z najbardziej oryginalnych rozpoznawalnych postaci w literaturze dziecięcej. Książki o przygodach rudowłosej dziewczynki odniosły ogromny sukces i przetłumaczono je na ponad 70 języków. Co ciekawe, postać Pippi wymyśliła córka pisarki, a sama Lidgren jako dziecko była niezłym rozrabiaką – wraz z koleżankami stroiła żarty z nauczycieli, uwielbiała wspinać się na drzewa i chodzić po dachach, wykazując się odwagą i zwinnością. Do innych znanych powieści Astrid Lindgren należą „Dzieci z Bullerbyn” (które wiele osób zapewne pamięta jako szkolną lekturę), „Rasmus, Pontus i pies Toker”, „Bracia Lwie Serce” czy też „Ronja, córka rozbójnika”. Za swoją twórczość pisarka otrzymała wiele nagród, zarówno szwedzkich, jak i zagranicznych. Na wniosek polskich dzieci Astrid Lindgren otrzymała Order Uśmiechu. Źródło: Wikipedia Commons. Loda, Zizi, Punia – zespół taneczny złożony z trzech sióstr Halama był sensacją przedwojennej Polski. Najsłynniejszą z nich, Lodę, nazywano polską Josephine Baker. Tancerki występowały w najbardziej popularnych kabaretach i teatrach, grały w filmach. Na scenie artystki pełną gębą, ale w domu Wraz z nadchodzącą wiosną ruszamy z całkiem nową zakładką PODRÓŻE. Będziemy w niej relacjonować nasze wyprawy w świat architektury i miejsc wartych poznania bliżej. Postaramy się pokazać te najciekawsze i najbardziej godne polecenia. Będą relacje z miast, miasteczek, wsi, muzeów i skansenów. Będą wyprawy całkiem małe, ale też wielkie wyprawy wakacyjne, takie o jakich marzy każdy podróżnik. Będą to nasze subiektywne propozycje z naszego punktu widzenia i ostateczną opinią. Propozycje wypraw na weekend i wakacje. Prawie każdy tydzień posiada w swoim kalendarzu kończący do weekend. Może zamiast siedzieć dwa dni w domu warto wyruszyć na małą architektoniczną wyprawę przed siebie. Znaleźć wreszcie czas żeby zajrzeć do muzeum, czy skansenu. Zamiast kolejny raz przemykać się z pracy do domu, zrobić coś co zbliży nas do okolicy jaka jest naszym architektonicznym domem. Tyle jest ciekawych miejsc o których nie mamy pojęcia. Może warto byłoby zajrzeć do lokalnej informacji turystycznej po przewodnik… No i przecież co roku nadchodzi taki czas, kiedy można będzie choć na kilka dni oderwać się od pracy i odpocząć taj jak każdy z nas lubi najbardziej. Szczególnie że kalendarzowe lato w tym roku doskonale zbiegło się w czasie z tym odczuwalnym. Pora więc rozpisany jeszcze w grudniu urlop wprowadzić w życie. Spakować walizki, plecaki i torby podróżne, zostawić sprawy dnia codziennego za sobą i śmiało wyruszyć przed siebie. Nie potrzeba wielkich planów, ani długich urlopów, ważne żeby wyruszyć przed siebie z wielką chęcią lepszego poznania świata i architektury jakie nas otaczają… Kierunek podróży. Nie ważne w jaki sposób planujemy wybrać się na wakacyjną, czy weekendową wędrówkę, ważny jest jej cel. To w jaki sposób go osiągniemy i co sprawi nam przyjemność i pozwoli zapomnieć o codziennych obowiązkach, pracy, rachunkach kredycie i wszystkich tych zobowiązaniach które nie pozwalają w nocy swobodnie zasnąć. Wakacje to taki czas kiedy zapominamy o tych codziennych problemach i zaczynamy mieć te wakacyjne, gdzie przenocować, co z karty wybrać i czy pójść na plażę rano, a po południu wybrać się na zwiedzanie czy też powinniśmy zrobić odwrotnie. Żeglarze znowu będą mieli problem w którą stronę wypłynąć i jaką marinę wybrać na nocleg, a może przenocować na dziko na bezludnej wyspie przed snem wsłuchując się w cichy plusk fal miękko kołyszących do snu znużoną załogę. Miłośnicy gór godzinami będą wytyczali optymalne trasy do górskich schronisk zamiast robić cotygodniowe bilansy sprzedaży i optymistyczne prezentacje rozwoju firmy… Każdy ma swój sposób na wakacje i każdy sposób poznawania architektury i kontaktu z naturą. I każdy z nich jest dobry. Już wkrótce napiszemy o czymś dla miłośników swobodnej włóczęgi przed siebie, nie ważne czy pieszo z plecakiem, czy dowolnym innym środkiem transportu? My już w ten weekend startujemy do Sandomierza, eksplorować i poznawać. Więc już niedługo pojawi się nasza relacja z tego pięknego miasta. Zapraszamy. autor: Adam Powojewski Uwaga: Wszystkie materiały zamieszczone na stronie są naszego autorstwa i podlegają ochronie na podstawie ustawy o prawach autorskich. Wykorzystywanie, kopiowanie i powielanie bez zgody autora zabronione. pomieszczenie w domu ★ ASCETA "wróg" sybaryty ★★★ ATRIUM "salon" w daw. domu rzymskim ★★★ OGRODY: zielone wokół domu ★★ REMONT: kapitalny domu ★★★ SAMOUK: kształci się w domu ★★★ TATAMI: mata w jap. domu ★★★ TUŁACZ: włóczęga bez domu ★★★ REZERWA: żołnierze odesłani do domu ★★★ GWARDIAN Kupiłeś kampera i nie wiesz, w co wyposażyć go w pierwszej kolejności? Spieszę z pomocą, oto moja lista najpotrzebniejszych rzeczy w kamperze. Gdy kupiłem kampera szukałem wszędzie listy rzeczy, w które muszę wyposażyć go na samym początku. Takiej pierwszej kamperowej listy zakupów, rzeczy, które musisz mieć. Chciałem po prostu pojechać na zakupy i kupić wszystko, czego potrzebuję do pierwszej podróży. Znalezienie takiej listy okazało się nie być wcale takim łatwym zadaniem. Dlatego teraz udostępniam własną, gdzie opiszę wszystkie rzeczy, które przez te parę lat nazbierałem. Rzeczy, które zawsze leżą w moim kamperze i bez których nie wyobrażam sobie podróży. Listę podzieliłem na trzy części. Pierwsza część, to rzeczy typowo kamperowe, które każdy kamperowiec zna, a większość ma w swoich mobilnych domkach. Druga część, to rzeczy, które powinny być w każdym aucie, a na pewno w aucie, które jeździ przez różne kraje Europy. Trzecia część, to rzeczy, które ja mam, bo ułatwiają mi życie i często ich używam, ale równie dobrze można przeżyć bez nich. Starałem się podrzucić wam kilka linków do produktów, które tutaj opisuję, aby łatwiej wam było je znaleźć. Niestety nie zawsze możliwe jest znalezienie dokładnie tych produktów, które ja posiadam, szczególnie, że większość z nich kupowałem w Niemczech. Próbowałem wyszukiwać podobnych produktów na polskich stronach. Dlatego do każdego w miarę możliwości dodałem linki do Amazona i Ceneo, żeby każdy mógł wybrać wygodniejsze rozwiązanie. No to zaczynajmy, oto 40 Rzeczy, które zawsze mam w swoim kamperze i bez których nie wyobrażam sobie wyprawy samochodem kempingowym. Myślę, że i Ty powinieneś je mieć w swoim domu na kółkach. Rzeczy typowo Kamperowe 1. Kliny najazdowe (wyrównujące) Spanie głową w dół, staczanie się z krzywego łóżka, lub woda nietrafiająca do odpływu. To sytuacje dość popularne, gdy kamper stoi krzywo. Równe miejsce nie jest łatwo znaleźć nawet na parkingach, które muszą jakoś realizować odwodnienie. W droższych kamperach montowane są systemy samopoziomujące za kilka tysięcy euro. Jednak najprostsze i najtańsze rozwiązanie tego problemu to kliny najazdowe. Wystarczy odpowiednio rozłożyć je pod kołami i najechać i już kamper stoi równo, woda trafia do odpływu a my możemy wygodnie spać. Zazwyczaj wystarczy podnieść dwa koła, czasem jednak jest tak krzywo, że trzeba podnieść trzy. Dlatego ja preferuję dwa komplety klinów, czyli 4 sztuki. Dwa duże i dwa mniejsze, które można złożyć w jeden większy. Najprościej można zrobić takie kliny własnoręcznie, z drewna lub jeśli ktoś umie spawać, ze stali. Dostępne w sklepach kliny z tworzyw sztucznych mają jednak poważną przewagę nad drewnem i stalą – są lekkie, a w kamperze każdy kilogram się liczy. (Alternatywnie do klinów, można stosować poduszki wyrównujące, są one jednak bardzo drogie) Jak jednak sprawdzić, które koła należy podnieść? Tak przechodzimy do kolejnego punktu. Duże KlinyMałe KlinyPoduszki wyrównujące 2. Poziomica Zwykła mała poziomica może znacznie ułatwić wyrównywanie pojazdu. Oczywiście w dobie smartphonów można zastąpić ją aplikacją (Sprawdź moją listę aplikacji przydatnych w podróży kamperem), zwykła poziomnica ze sklepu budowlanego ma jednak tę zaletę, że nie potrzebuje baterii. W sklepach z asortymentem kempingowym znajdziecie poziomnice do zamontowania na stałe w kamperze czy w przyczepie. Ja używam jednak zwykłej, małej i taniej poziomiczki ze sklepu budowlanego i jest super. 3. Konewka Po co konewka w kamperze? Na pewno nie do podlewania kwiatków. Tak się składa, ze konewka to najwygodniejsze, poza szlauchem, narzędzie do napełniania zbiornika wody, jakie dotąd znalazłem. Nie zawsze da się podłączyć szlaucha, a zwykłą 10-cio litrową konewkę napełnimy łatwo i zaniesiemy w niej wodę pod samego kampera. Zawsze mam jedną zieloną konewkę w kamperze. Bez problemu kupicie ją w każdym sklepie budowlanym lub ogrodniczym. 4. Szlauch z zestawem końcówek Jeśli pod kran można podjechać blisko, zamiast konewki, wygodniej będzie użyć węża ogrodowego. Trzeba się tylko zaopatrzyć w adaptery różnych rozmiarów, bo rzadką są one przy ogólnodostępnych kranach. Z prostego powodu, ludzie lubią sobie takie coś ukraść. Hultaje! Dlatego ja mam zawsze kilka końcówek i wąż, który jest lekki i zajmuje mało miejsca. Uważam, że nie ma sensu nie wiadomo jak długich węży ze sobą wozić, bo zajmują miejsce, a gdy do kranu jest daleko, to biorę konewkę i robię spacer farmera. 5. Składany zbiornik na wodę Jedną konewkę nosi się zdecydowanie mniej wygodnie niż dwie, bo równowaga w życiu jest najważniejsza. Dwie konewki zajmują jednak dużo miejsca. Rozwiązaniem jest elastyczny, składany pojemnik na wodę. W sklepach kamperowych znajdziecie takie nawet o pojemności 20 l. Po złożeniu zajmują nie wiele miejsca, a zdecydowanie pozwalają zmniejszyć ilość spacerów farmera. Wodę przed wlaniem do kampera przelewam do konewki, bo te elastyczne zbiorniki są niesamowicie niewygodne, jeśli chodzi o przelewanie. Ale dzięki nie mu, by osiągnąć pełny zbiornik muszę iść tylko 4 razy a nie dziesięć. 6. Garnki, naczynia i sztućce Czym byłby mobilny dom, bez wyposażenia kuchni? Jak zjeść płatki na śniadanie bez miseczki i łyżki, albo kotleta na obiad bez talerzyka, widelca i noża, lub wypić herbatkę na kolacje bez kubeczka. A tak na serio, to o tym punkcie każdy chyba pamięta, jest on tutaj dla formalności. Jedną wskazówkę jednak mogę dać. Zazwyczaj kemping kojarzy się z plastikowymi naczyniami czy sztućcami, ja ich nienawidzę. Mam, co prawdą parę plastikowych kubeczków, ale używam tylko do zimnych napoi. Istnieją naczynia z prasowanego szkła, są one, co prawda wytrzymałe, ale niebotycznie drogie. Lepszym rozwiązaniem są zdecydowanie naczynia metalowe, tych znajdziecie dużo w sklepach kempingowych. Taniej jednak będzie, jeśli pojedziecie do Ikei, tam są naczynia emaliowane w na prawdę przyzwoitych cenach. Używam ich już od kilku lat i jestem mega zadowolony. Kupicie tam też tanie metalowe sztućce, może wyglądają prosto, ale TO JEST KEMPING, A NIE BANKIET!! Ładne emaliowane kubeczki z podróżniczymi motywami znajdziecie też w sklepie Busem Przez Świat. Jak większość produktów od Karola i Oli, kubeczki są bardzo estetycznie wykonane, więc zdecydowanie polecam. Znajdziecie je tutaj. 7. Zmiotka z szufelką Dom zwykły czy mobilny, zawsze się brudzi. Z tą różnicą, że ten mobilny brudzi się szybciej. Mała powierzchnia, do tego częste wchodzenie i wychodzenie powodują, że podłoga w kamperze bardzo szybko potrzebuje zamiatania. Mała powierzchnia, więc i mała miotełka wystarczy, ale często się o niej zapomina. Mały koszt, więc można jeden zestaw kupić i wrzucić na stałe do kampera. 8. Wycieraczka Oprócz aktywnego przeciwdziałania brudowi, warto również działać pasywnie. Wycieraczka na wejściu znacznie spowolni proces brudzenia, a także nada bardziej domowy klimat. 9. Parę ściereczek Gdy już w temacie czystości jesteśmy. Parę ściereczek zawsze się przyda, bo zawsze się coś wyleje, wypadnie, upaćka, zabrudzi itp. Po prostu wrzucić do kampera i zapomnieć, a gdy będzie potrzeba, sobie przypomnieć. 10. Płyn do mycia naczyń/ gąbka Wciąż monotematycznie? Naczynia też przecież trzeba umyć po jedzeniu. Mała buteleczka płynu i gąbka też zawsze powinna w kamperze być. Taką drobnice dobrze mieć na stałe, po to by nie musieć o tym przed każdym wyjazdem pamiętać. Bo o tych małych rzeczach najłatwiej zapomnieć, przynajmniej ja najłatwiej zapominam. 11. Kable do podłączenia do prądu Jeśli masz możliwość podłączenia prądu do swojego kampera, musisz pamiętać o kablach. Przepisy mówią, co prawda, że powinien być to kabel o długości do 10 m, niełączony o złączu kamperowym z obu stron. Ja jednak mam dwie przejściówki z normalną wtyczką z jednej strony i kamperową z drugiej, jedną męską drugą żeńską, oraz normalny kabel o długości 20 m. Jeśli o długość chodzi to nigdy mi jej nie zabrakło, ale wtyczki na kampingach bywają różne, dlatego taki zestaw sprawdza się najlepiej. 12. Kombinerki/Narzędzia/Multitool/korkociąg Prosty zestaw narzędzi, multitool lub scyzoryk są niezastąpione w podróży. Nie chodzi tylko o otwieranie wina, ale w takim samochodzie zawsze się coś może poluzować czy uszkodzić. Czasem wkręcenie jednej śrubki okazuje się zbawienne chociażby, gdy poluzuje Ci się zamek w drzwiach. (Znam ten problem) Problem, gdy nie ma, czym jej wkręcić. W moim aucie wymiana żarówek wymaga nawet odkręcenia śrubek, dlatego taki prosty zestaw narzędzi i multitoola zawsze mam ze sobą. Poniżej załączam Linki do Multitoola Lethermana, którego sam używam i świetnie się sprawuje. Klucz nastawny To jest tylko uzupełnienie do punktu poprzedniego, bo dla mnie ważnym uzupełnieniem skrzynki z narzędziami w kamperze jest klucz nastawny. Szczególnie przydaje się, gdy trzeba odkręcić zaślepkę na butli gazowej, lub inne śruby. Już nie raz zdarzyło mi się, że o piątej nad ranem w zimie musiałem wymieniać butle, a zaślepka nie chciała dać się łatwo odkręcić. Pewnie też była zaspana, tak jak ja. W każdym razie, problem rozwiązał się odkąd mam klucz nastawny. Do kupienia w każdym sklepie budowlanym za parę złotych. 13. Szara taśma Jeśli o naprawy chodzi czasem nie da się inaczej niż szarą taśmą. Połączyć, skleić czy uszczelnić, szara taśma sprawdzi się rewelacyjnie. Czasem mam wrażenie, że cały świat trzyma się właśnie na takiej taśmie. Kupicie prawie wszędzie, od stacji benzynowej przez sklep budowlany po supermarket. 14. Trytytki Cały świat trzyma się na szarej taśmie i na trytytkach. Mało ważą, a mają wielką moc. Przydadzą się, gdy trzeba coś gdzieś przymocować. Chociażby lampę do gałęzi, choć do takich czynności używam trytytek sylikonowych, wielorazowego użytku, to zwykłe również mam na pokładzie. 15. Miska albo wiadro Bardzo ważna rzecz. Chociażby, aby coś przenieść, umyć naczynia, nogi lub cokolwiek innego. Czasami na kampingach są zlewy gdzie można umyć naczynia. Nie trzeba wtedy marnować ciężko przyniesionej wody do kampera. Dobrze sprawdzają się wiadra składane, ale ja mam miskę i też jestem zadowolony. 16. Papierowe ręczniki Ultra-ważna rzecz. W sprawie wycierania do sucha sprawdzają się jak nic innego, a nikt nie chce mieć wilgoci w kamperze, chociażby ze źle wytartych naczyń. Papierowe ręczniki zawsze są w moim mobilnym i w tym niemobilnym domu i nie wyobrażam sobie bez nich życia. 17. Latarka Na nocleg czasem zajeżdża się po zmroku, obsługa kampera czy też wyrównywanie go bez światła jest nie lada wyzwaniem. A przecież nie musi być! Wystarczy mała latareczka lub czołówka. Nawet w normalnym samochodzie zawsze wożę ze sobą latarkę i już nie raz uratowała mi… no może nie życie, ale tyłek na pewno. 18. Butle Gazowe Butle gazowe to obszerny temat. Nawet, jeśli ogrzewanie masz na diesla to kuchenkę już raczej na gaz. U mnie nawet lodówka jest na gaz, dlatego mam dwie 11 kg butle. Temat nie jest jednak taki prosty, bo są butle stalowe, są aluminiowe, które są, co prawda dużo lżejsze, ale również droższe. Wreszcie, czy polskie butle zostaną też napełnione we Niemczech? Jakiś czas jeździłem z polskimi butlami, ale napełnić je w Niemczech to nie taka prosta sprawa, bo nie mają naklejki TÜV. Znowu niemieckie butle bez przeszkód napełnimy w Polsce, dlatego później zmieniłem na niemieckie. Napełnianie butli jest jednak droższe niż wymiana. Ale jeśli na urlop jedziesz na 2 tygodnie do tego w lecie, to trudno będzie Ci w tym czasie zużyć 22 kg gazu. Mi się nawet w zimie nie udało. Dlatego zakup butli gazowych warto jest dobrze przemyśleć. Istnieje też możliwość zamontowania w kamperze stałego zbiornika na gaz. Wtedy problem wymiany butli znika, pojawia się problem tankowania. Gdyż tankowany najczęściej jest propan-butan. W zależności od państwa, udział butanu jest różny. W zimie zużycie butanu będzie jednak utrudnione. Może zdarzyć się tak, że w butli zostanie jeszcze gazu, jednak piec przestanie działać, bo zużyliśmy cały propan, a butan nie będzie się chciał dać zużyć. 19. Papier toaletowy Produkt, o którym ostatnio głośno. Zawsze warto mieć, zawsze się przydaje. Jedyne pytanie, to czy warto kupować dużo droższy papier toaletowy do toalet chemicznych w sklepach kamperowych. Ja uważam, że nie. Używam normalnego i moja toaleta chemiczna nie ma z tym problemu. Jedyne, na co uważam, to żeby ten papier był stosunkowo cienki. Te grube wiem są mile wytrzymalsze, ale szybko zapełniają toaletę i trudniej się rozpuszczają. 20. Ręcznik To też jest jedna z tych rzeczy, które mam w kamperze, bo często o niej zapominam w dniu w wyjazdu. Jeden mały do rąk i jeden duży do reszty. Po prostu leżą, a gdy zapomnę spakować dodatkowe to używam tych awaryjnych. Polecam takie rozwiązanie. (Użyte awaryjne oczywiście wymieniam potem na świeże i piorę) 21. Rękawiczki Chemia do toalet nie jest miła dla skóry. Dlatego do opróżniania toalety i przygotowywania jej do ponownego użytku przyda się para gumowych rękawiczek. 22. Worki na śmieci LUDZIE SPRZĄTAJCIE PO SOBIE!!! W wielu miejscach postój kamperem został zakazany, bo kamperowcy zostawiali po sobie sporo śmieci. Jak tak dalej pójdzie to o staniu na dziko, za darmo będziemy mogli całkiem zapomnieć. I dlaczego. Bo paru brudnych idiotów po sobie nie posprzątało? Miejcie zawsze worki na śmieci w aucie, ale pełnych nie zostawiajcie po sobie na postoju! Tylko zabierzcie ze sobą i wyrzućcie do przeznaczonego do tego śmietnika. Myślicie sobie pewnie, że jak zostawicie śmieci to i tak nikt nie pozna, że to wasze. Może i nie, ale przez to, następnym razem was z tego miejsca przegonią, bo będą przeganiać każdego. Poza tym chcecie by ktoś myślał o was jak o brudnych, śmierdzących idiotach?? Nawet nie znając nazwiska. Róbmy to dla siebie i dla innych, sprzątajmy po sobie! Rzeczy typowo samochodowe Nie odkrywam tutaj ameryki, oto 7 rzeczy, które w każdym samochodzie być powinny, no poza kablami rozruchowymi, tego każdy nie potrzebuje. Nie mniej reszta przyda się w każdym samochodzie, więc jeśli czegoś z tych rzeczy nie masz, to uzupełnij. 23. Gaśnica W niektórych krajach trzeba mieć, można się niby powołać na konwencje wiedeńską, ale jeśli policjant będzie chciał to mandat nam wlepi. Ale nie tylko z tej przyczyny warto mieć gaśnicę w kamperze, ale też dlatego, że macie tam gaz i dużo drewnianych mebli, o ogień nie trudno. Dlatego ja wożę ze sobą małą gaśnicę. 24. Zestaw żarówek Nie w każdym aucie można tak łatwo żarówkę wymienić, ale jeśli się da to warto mieć zapas, w końcu tu chodzi o nasze bezpieczeństwo, ale tez komfort podróży. Poza tym za granicą może się okazać, że zapasowe żarówki są droższe, lepiej wziąć z domu, a wcześniej zamówić gdzieś taniej. (Taniej nie znaczy, że jakieś podróby, kupujcie porządne żarówki) 25. Trójkąt ostrzegawczy Chyba nie trzeba przypominać o takich rzeczach jak trójkąt ostrzegawczy? Sprawdź czy masz w swoim aucie, bo może gdzieś się zapodział. 26. Apteczka Ja mam dwie, jedną samochodową, a drugą taką bogatszą typową na wyprawy. Przecież na każdą wyprawę bierze się apteczkę. Ale jeśli chcecie ograniczyć się do jednej, to unikajcie tanich apteczek samochodowych z supermarketów, bo gdy będzie potrzebna, okaże się, że nic w niej nie ma. Kupcie sobie jakąś bogatszą w Internecie. Albo, gdy będziecie przejazdem w Niemczech to kupcie tutaj. Niemieckie apteczki samochodowe powinny mieć wyposażenie zgodne z DIN 13164. Jeśli więc znajdziecie w Polsce apteczkę wyposażoną zgodnie z tą normą, możecie mieć pewność, że ma wszystko, co trzeba. Apteczki zgodne z DIN 13157, 13169 są do użytku w miejscach pracy, szkołach i przedszkolach. Możecie również spotkać się z numerem 13167 – Te są przewidziane dla motocyklistów i mają uboższe wyposażenie, przez co zajmują mniej miejsca. 27. Kamizelka odblaskowa Tutaj powoływanie się na konwencje wiedeńską nie wiele da. Kamizelek ostrzegawczych musi być tyle ilu pasażerów a aucie, koniec i kropka. Z tym nie ma dyskusji. 28. Koło zapasowe z lewarkiem lub zestaw naprawczy Chyba, że macie dobry assistance i sporo czasu by czekać na lawetę. Co prawda na urlopie zawsze mamy nadmiar czasu, ale czy chcesz go marnować na czekanie na lawetę? Oszczędź sobie stresu, woź koło zapasowe. 29. Olej silnikowy (I inne płyny) Kamper to też samochód, potrzebuje więc płynów, takich jak między innymi olej silnikowy. Pokonując tysiące kilometrów trzeba mieć na uwadze higienę silnika i co jakiś czas sprawdzać i ewentualnie uzupełniać olej. Wychodzę z założenia, że lepiej mieć ze sobą litr odpowiedniego oleju, niż nagle na urlopie szukać sklepu i odpowiedniego typu. Ponieważ jednak w sklepach na pustkowiach rzadko będzie akurat ten, co potrzebujemy, pozostaje więc stacja benzynowa. Jeśli tam akurat jakimś cudem będzie, to będzie dużo droższy. Ja mam olej ze sobą i nie mam tego problemu. Ale gdy już w temacie płynów jesteśmy to może i warto spakować też płyn do spryskiwacza? 30. Kable rozruchowe Kamper często stoi tygodniami nieużywany, albo czasem po dłuższym postoju na kampingu, może się okazać, że jakimś cudem władowaliśmy akumulator. Łatwiej znaleźć pomoc w takiej sytuacji, gdy ma się już kable rozruchowe. Bo dostępu do akumulatora udzieli nam każda dobra dusza na drodze. Ale nie każda dobra dusza będzie miała własne kable rozruchowe, miej więc własne. Z drugiej strony, czasem to Ty możesz być tą dobrą duszą i poratować kogoś w potrzebie, kogoś kto nie czytał tej listy i nie ma kabli ze sobą. Możesz w ten sposób poznać miłość swojego życia, czego Ci serdecznie życzę chyba, że już masz już małżonka/e, to wtedy trochę głupio. Ostatnia część, czyli rzeczy, bez których ja żyć nie mogę, ale myślę, że zależy, co kto lubi i co kto ma w aucie. 31. Chemia do Toalety Czyli płyny powodujące, że nie śmierdzi, a to, co do toalety… wrzucimy?? szybciej się rozpuszcza, przez co sama kasetka daje się łatwiej opróżnić/wyczyścić. Po opróżnieniu toalety na kempingu, wypada nalać nowej chemii, dlatego zawsze mam w aucie butelkę. Jeśli ktoś nie ma w kamperze toalety, to naturalnie nie potrzebuje również chemii. 32. Środek do konserwacji wody W zbiorniku wody lubią się gromadzić różne zabrudzenia, algi, czy kamień. Do tego woda stojąca dłuższy czas w zbiorniku może zacząć śmierdzieć, żeby tego uniknąć, używam jonów srebra, które konserwują wodę i zapewniają jej dłuższą świeżość. Jest to przydatne szczególnie latem, bo wysokie temperatury sprzyjają rozwojowi mikrobów. Do tego zawsze po sezonie czyszczę i odkażam zbiornik na czystą wodę. 33. Termomaty na przednie szyby Szoferka jest zawsze najgorzej zaizolowaną częścią kampera, do tego wielka przednia szyba jest potężnym mostkiem termicznym. Żeby trochę zminimalizować utratę ciepła, lub latem uchronić się przed nadmiernym ciepłem, dobrze sprawdzają się maty izolujące na szyby. 34. Stolik i krzesełka kempingowe Czym byłby kemping bez siedzenia na świeżym powietrzu? Tylko jak siedzieć, gdy nie ma na czym. Dlatego w bagażniku mojego mobilnego domu zawsze jest miejsce na stolik parę krzesełek. Nie są to jakieś ultra burżujskie leżaki, ale proste kempingowe krzesełka, które wystarczą, by cieszyć się posiłkami pod gołym niebem. 35. Szczotka do toalety Nie bójmy się poruszać tematów śmierdzących, w końcu to nie TVP. Otóż, toaleta w samochodach kempingowych ma dość ograniczone możliwości spłukiwania i gdy czasem się “coś” przyklei łatwiej jest to usunąć mechanicznie, niż wciskać przycisk spłuczki aż do zapełnienia zbiornika. 36. Koc/śpiwór i poduszka Jak już wielokrotnie pisałem, często zapominam wielu rzeczy. Już nie raz zdarzyło mi się wyjechać kamperem w podróż, zapomniawszy pościeli. Wybawieniem z tej sytuacji okazał się awaryjny kocyk, i awaryjny śpiworek, które zawsze leżą w jednym ze schowków. I tak nawet, gdy zapomnę czegoś, zdawałoby się najważniejszego, wciąż mam udany urlop. 37. Mydło Kolejny produkt, który przez moje zapominalstwo wolę zawsze wozić. Mała butelka mydła w płynie wystarcza na bardzo długo, a leżąc w łazience nikomu nie przeszkadza. Ponieważ w podróży kamperem o brudne ręce nie sposób, a pandemia COVID-19 nauczyła nas, że mycie rąk jest ważne. 38. Coś do suszenia prania Nie jest łatwo wysuszyć cokolwiek w samochodzie i może nie macie zamiaru robić prania, to deszcze się zdarzają, dobrze wtedy mieć cokolwiek, na czym można wysuszyć mokre rzeczy. Dobrze sprawdzi się chociażby sznurek, ale nie zawsze jest gdzie go przywiązać, dlatego ja mam taki zestaw jak na zdjęciu. 39. Zapałki Wszystko przygotowane, patelnia na kuchence, ale nie ma, czym odpalić gazu? Znam to, dlatego wrzuciłem do kampera duża paczkę zapałek i ona tam leży… gdzieś. Znajduje się, gdy jej potrzebuję. 40. Pochłaniacz wilgoci Dobra może to nie jest rzecz, która zawsze ze mną jeździ w kamperze. Ale zawsze w nim jest, gdy mnie w nim nie ma. Pochłaniacz wilgoci jest bardzo istotny, dlatego jest na tej liście. Szczególnie, gdy samochód stoi w zimie sam i mu smutno. Wy może z niego wyszliście, ale wilgoć po was została. Nie chcecie mieć grzyba? To włóżcie tam pochłaniacz wilgoci. Tak dobrnęliśmy do końca mojej listy. To nie są oczywiście wszystkie rzeczy, które mam w swoim mobilnym domku, ale te uważam zdecydowanie za najważniejsze i bez nich nie wyobrażam sobie podróży. Reszta, to głównie gadżety ułatwiające życie, może kiedyś i o nich napiszę.Firmy te często mają dostęp do ekskluzywnych ofert pracy, które nie są ogłaszane gdzie indziej. Podsumowując, istnieje wiele sposobów na znalezienie w domu pracy w Walce. Niezależnie od tego, czy szukasz stałej pracy, czy czegoś bardziej elastycznego, w gminie jest wiele dostępnych możliwości.
Wcześniej czy później przychodzi w życiu taki czas, że człowiek czuje potrzebę rzucenia roboty i zanabycia biletu w jedną stronę do GdzieśDaleko. Nie żeby na zawsze. Ale tak na jakiś czas. Bez planu, bez skrępowania datą biletu powrotnego. Przemierzyć solo kawałek nieznanego świata. Żeby wrócić bardziej uspokojonym. Cieszącym się codzienną rzeczywistością, bo przecież narzekać nie mam na wiec trafiło i mnie. Rodzina nie zdziwiła się zbytnio zważywszy na moją postępującą od kilku lat nieuleczalną chorobę zdiagnozowaną jako Podróżnicze ADHD. „Jedź, Tato/Mężu - może jak wrócisz to się ustatkujesz…”Rzucenie roboty udało mi się w 50% (będę pracował zdalnie na pół etatu).Miejsce startu - padło na Ekwador. Dlaczego? Tak jakoś... Jeszcze nie byłem w Ameryce Pd. Koleżanka właśnie opowiadała mi jak to na Galapagos jest nieziemsko, tylko że mega-drogo bo tam tylko rejsy wypasionymi wycieczkowymi statkami i trzeba bookować rok na przód. Hmmm… Ameryka Pd to nie jest jakiś ultra drogi region świata. Musi się dać zrobić to po mojemu. Dlaczegoby nie zacząć stamtąd? Miejsce tak samo dobre jak każde inne tak się tu znalazłem. Włóczę się zatem po wyspach tutejszych na razie tydzień. Warto by blog jakiś poprowadzić - może pisarzem zostanę jak/jeśli dorosnę (w co moje dzieci i zona szczerze wątpią)Składam więc z emaili na surowo krótkie relacje z minionego tygodnia, a dalej postaram się ciągnąć na bieżąco. Z góry przepraszam za niespójność. I za jakość zdjęć (komórka). Licząc każde 10g bagażu, które będę przez niewiadomojakdługo nosił na plecach – lustrzanka nie wchodzi w grę).24/9/2016No fajnie jest na tym Galapagosie. Wyszedłem tylko z mojego uroczo-kolorowego hoteliku rodem ze spaghetti westernu i zaraz wpadłem w foczkowe szaleństwa. Chętnie pozują, a są wśród nich nawet Foczkowe Myszka (No POPACZ jaki jestem Piękny!)Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] /wyjaśnienie dla niewtajemniczonych: Myszko – to nasz kot, który jest absolutnie świadomy tego, że jest Najpiękniejszym Kotem na Świecie/). Oczywiście musiałem strzelić tez słodką selfcię z foczkami na pomoście. Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] A to wszystko w centrum Stolicy Galapagos (Miasto liczy sobie aż 6tys mieszkańców i z lotniska do Centrum idzie się 5 minut ). Slooow A tak właściwie to nie są żadne foczki tylko Lwy Morskie, ew. Morskie Wilki (los Lobos Marines)Pozdrawiam z San Cristobal. natknąłem się na kolejnego Stwora. A Tata zapewniał ze tu jest bezpiecznie...Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] 25/9Idę na drugi koniec miasteczka, mijam lotnisko i przez porośnięte krzakami pola lawy dochodzę na wschodnie wybrzeże wyspy - do plaży zwanej La Loberia. piasku wyleguje się tu stadko lwoczek (lew-foka). Uczestniczę w zawodach w turlingu plażowym konkurując z przewodnikiem lwoczego stada. Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Zadziwiona moją foczą postawą - młoda lwoczka przychodzi powąchać mój plecak. Etam - niefajnie jakoś toto pachnie...Załącznik: Capture [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Moim ulubionym zajęciem staje się pływanie z lwokami. Szczególnie lubią obracać się w wodzie wokół osi. Też się wiec obracam, aby nie odbiegać od reguł gry. Następnym razem zabiorę kamerkę. Ganiamy się pod wodą dość długo aż podpływa alfa-samiec i daje do zrozumienia, ze to jego foczki są jednak. „OK, bez nerwów - już spływam...”Na kamieniach wygrzewaja sie Smocze Stwory. Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] To zdaje się są morskie czarne iguany. Wyglądają jak wyjęte z Parku padać drobniutki deszczyk. Mgiełka taka właściwie. I tak już zmierzcha - wracam do San Cristobal życie toczy się powoli. Bardzo powoli. Z rana ławki na promenadzie są zajęte, Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] ale dla mnie nie ma to znaczenia, bo pracuję. Po południu pływanie z foczkami (nabieram wprawy w obrotach pod wodą – foczki to lubią. Potem wizyta w latarni morskiej chronionej przez strażnika, którego czujność należy najpierw zmylić, bo inaczej donośnie warczy. Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] 28/9Dzisiaj pojechałem rowerem na wulkan El Junto. Krater zalany wodą - jest jedynym na wszystkich wyspach Galapagos zbiornikiem naturalnej wody pitnej. 700m przerosło moje możliwości kolarskie, więc złapałem rowero-stopa, a właściwie aut-stopa rowerem. Rower wrzuciłem na pakę pickupa i tak 2ma samochodami z przesiadką dojechałem – lazy-way – pod wulkan, który był cały w chmurze i w deszczu. Za to spowrotem miałem 15km cały czas z górki. Aż się hamulce gotowały. Spoko: Slow-slow. W pewnym momencie wyprzedził mnie profesjonalny kolarz na profesjonalnym rowerze. Zasuwał z górki no-limits. Trochę mu pozazdrościłem sprzętu – ja bym się na moim bał tak... Za zakrętem zrewidowałem moje (drobne) poczucie zazdrości. Kolarz właśnie gramolił się z krzaków – na szczęście w tym miejscu gęstych i dobrze amortyzujących. Nic mu się nie stało poza solidnym podrapaniem. Pomogłem gościowi wygrzebać się na drogę. Dalej pojechał już z większą rezerwą. I w tym samym miejscu gdzie w tamta stronę wjechałem w chmury i deszcz – teraz z nich wyjechałem w słoneczną pogodę. Wygląda, że ta chmura z deszczem na stałe jest zakotwiczona na wulkanie. Widać to też po roślinności: nad morzem wyschnięto-krzaczasto-kaktusowa, a w tej chmurze – dżunglasta (na szczęście dla niefortunnego Kolarza).30/9Jako rzekłem - niewiele się dzieje. Przypływy. Odpływy. Czas sączy się z morską wodą przez korzenie mangrowców. Czasem pada deszczyk, który jest właściwie mgiełką. Po 5 dniach postanawiam się na wyspę wyższej kategorii turystycznej - Santa Cruz. Prom - okazuje się być średniej wielkości motorówką (na kilkanaście osób). Zaprzęg 700 mechanicznych rumaków w układzie "trojka" (300-konne Suzuki wspierane po bokach 2-ma 200-konnymi Yamahami) błyskawicznie zostawia w oddali moją dotychczasową wysepkę i wszystkie tamtejsze foczki. Adios, foczki z San Cristobal!Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Rumaki radośnie galopują do przodu - to wznosząc stateczek - to zjeżdżając w dol przez pełnię rozfalowanego Pacyfiku. Prawie 100km w 2 godziny przez ocean - niezły Santa Cruz wyposażona jest w liczne pelikany obsiadające barierki na nabrzeżach. A w porcie wśród oczekujących na prom - foka. Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Nawet nie wiadomo czy ma bilet. Jak słonie. (Nigdy nie płacą)Wieczorem wedle zapewnienia Taty, ze na Galapagos jest bezpiecznie - wabię rekiny. Zaciekawione stukaniem buta o wodę przypływają zobaczyć co to za [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Podobno rekiny nie jedzą ludzkiego mięsa bo im nie smakuje. Jeśli zaatakują człowieka to tylko przez przypadek. I zostawiają gościa niedojedzonego. Sprawdziłem - rzeczywiście nie dnia jeszcze mniejszą motoroweczką (tylko 3×200 KM) - jadę - a właściwie lecę - na wyspę Izabelę (Santa Cruz była tylko przystankiem technicznym – jeszcze tu wrócę). Teraz pakuję się na dach łódki - do "szoferki". Wrażanie rewelacyjne. Jak na desce windsurfingowej w pełnym ślizgu. Skaczemy po czubkach fal, a ze to fale oceaniczne - skoki są z wysoka i z twardym lądowaniem. 50km/h. 2 godziny perfekcyjnego lotu. A niektórzy pisali ze niefajnie się między wyspami podróżuje. Malkontenci...Izabela to już totalnie laid back miejscówka. Miasteczko tutejsze ma 1500 mieszkańców i nie posiada dróg bitych. Slooooow. Bardzo tu przyjemnie chociaż o wolna ławkę - trudno (trzeba poprosić Tubylca aby się posunął/ęła).Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Co czyni z niechętnym się z jakiegoś snu. Otwieram jedno oko. Nic. Drugie. Nic. Ciemność. Kompletna. Gdzie ja właściwie jestem? Blackout na plaży w Goa? Katakumby?...Powoli wraca świadomość. Jestem na Galapagos. W jaskini. Położyłem się na chwilę i zdrzemnąłem. Na dworze leje...Wiem już wszystko: Wstałem dziś o - jak zwykle. Wrzuciłem na f4f ostatni fragment zaległej pisaniny z Katakumb (stąd chyba te skojarzenia). w mżącym deszczu (taka mgiełką deszczowa - jak to tutaj) - poszedłem na ryneczek złapać autobus do „highlands”. Autobus rzeczywiście był i to o czasie. Jest jeden w ciągu dnia, ale w sumie na wyspie jest 20km drogi więc średnio autobusów na drogo-kilometr i tak wypada sporo. Wysiadłem na 17-tym kilometrze. Kilku pozostałych w autobusie tubylców nie mogło się nadziwić po kiego ten gringo wychodzi w deszcz w środku niczego. I co on w ogóle robił w tym autobusie zamiast jak inni gringo pod okiem przewodnika nurkować za kolorowymi rybkami żeby „nosostros tengo muchos dineros” (albo jakoś podobnie - uczę się hiszpańskiego dopiero 3 tygodnie). Nicto. Peleryna ON - i po kilometrze marszu w deszczu - osiągam jaskinię Cueva de [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Nie żeby jakaś zachwycająca, ale ujdzie. Jest to tunel lawowy rozgałęziony w kilku miejscach. Ciekawie kontrastuje ze znanymi mi jaskiniami wapiennymi. Zamiast wypłukań wody w białej skale - jest zastygła czarna lawa. Do tego czarne stalaktyty (to już nie wiem skąd, geolog może mi podpowie…). Załącznik: [ 70 KiB | Obejrzany 9681 razy ] Kilka ciekawych czołganek doprowadza do kolejnej sali. Ponieważ zupełnie nie mam się do czego spieszyć (na zewnątrz czeka mnie pewnie dobre kilka jak nie kilkanaście km marszu w deszczu zanim coś będzie jechać i złapię stopa). Gruntownie zwiedzam więc jaskinię delektując się każdym szczegółem. Smaczku dodaje kilka kości leżących w salce wejściowej. Są krótkie ale grube i wyglądają na mocno wiekowe. Ludzkie raczej nie są, chyba, że jakiegoś mutanta. (Znowu te katakumby, cheche…).Zaszywam się w przyjemnej, cieplutkiej (pewnie ok 20C) i suchej komorze, rozkładam karimatę i gaszę światło. Kimnę się trochę a potem zjem śniadanko. Kolorowe rybki odległe o 17km drogi w deszczu mogą poczekać. W końcu Nigdzie mi się nie spieszy. Sloooooow...Uwielbiam ten klimat Całkowitej Ciemności i Całkowitej Ciszy. Smaczku dodaje świadomość bycia we wnętrzu śpiącego wulkanu – jak w smoczym brzuchu (Sierra Negra, którego „produktem” jest moja lawowa jaskinia chwilowo śpi – ostatnia erupcja wulkanu miała miejsce w 2005 roku).Ukołysany ciszą – zasypiam…PS.:Dla ewentualnych zainteresowanych relacja z moich 3ch dni w podziemiach Paryza - "Katakumby, czyli Paryż nie musi być nudny": ... byc-nudny/ Dobrze dobrane biurko będzie Twoim towarzyszem podczas długich godzin spędzanych w pracy, na sesjach gamingowych lub zakupach online. Bez względu na przeznaczenie, biurka IKEA zapewniają wygodę i mają mnóstwo udogodnień, które ułatwiają organizację miejsca do pracy, nauki czy gry. Potrzebne Ci małe biurko dla najmłodszego domownika? Składanie opakowań Opis: Firma przyjmie osoby do pracy stałej lub dorywczej przy składaniu opakowań. Praca wykonywana jest całkowicie we własnym miejscu zamieszkania. Firma posiada mo... CHAŁUPNICTWO - DZIEWIARSTWO RĘCZNE Opis: Zlecę wykonanie na szydełku lub na drutach akcesoriów odzieżowych typu czapki, szaliki, getry podanych wzorów i powierzonych mate... Szydełkowanie Opis: Poszukuję rencistek/gospodyń domowych, które chętnie i profesjonalnie szydełkują i robią na drutach. Szukam współpracy. Oferuje: szydełkowanie,... Składanie zabawek Opis: "Praca w domu - składanie zabawekZajmujemy się produkcją zabawek, poszukujemy osób chętnych do składania niewielkich zabawek w formie pracy chałupnicze... Szycie lalek z bawełny Opis: Zlecę szycie lalek bawełnianych oraz liter przestrzennych z bawełny. Ilość lalek 800sztuk, ilość liter 20kompletów całego alfabetu. Dostarczam tkaniny,... Zlecę konfekcjonowanie kosmetyków w domu Opis: Zlecę konfekcjonowanie kosmetyków w szklane ampułki. Posiadamy już gotowy projekt oraz produkt. Zlecę pełne konfekcjonowanie: napełnianie + zamyk... Zlecę krojenie i szycie twórcze. Opis: Zlecę wykocanie odzieży artystycznej, do 5 szuk danego modelu, częste obszywanie koralikami, naprasowywanie , nabijanie dżetów , odzież pracochłonna i efe... Poszukuję pracy chałupniczej. Opis: Witam serdecznie. Poszukuję pracy dodatkowej przy składaniu długopisów, kopertowaniu listów, składaniu małych elementów itp. Jestem osobą, która bardzo przykł... Chałupnictwo to jedna z największych gałęzi pracy w domu. Nie powinna być regularną pracą, ponieważ nie da się za to odpowiednio utrzymać, ale jest świetnym pomysłem na dorobienie sobie do budżetu domowego albo doskonale nada się jako pierwsza praca. W chałupnictwie można robić wiele, najróżniejszych, rzeczy składanie długopisów, składanie teczek, płatne ankiety, wprowadzanie danych czy innego rodzaju rzeczy, które nie zostały wyodrębnione już wcześniej. Sprawdź najnowsze oferty pracy chałupniczej w domu – aplikuj już dzisiaj. Jeśli jesteś osobą bardziej manualną – możesz zdecydować się na pracę przy składaniu długopisów lub teczek. Jeśli nie masz problemów w korzystaniu z Internetu – możesz skupić się na wprowadzaniu danych lub oglądaniu reklam. Niezależnie od tego, co wybierzesz – miej się na baczności, bo chętnych na pracę chałupniczą jest naprawdę dużo. Musisz mieć refleks w wyszukiwaniu ofert pracy – my mamy ich dla ciebie całe mnóstwo. Sprawdź więc najnowsze, najciekawsze oferty pracy chałupniczej, którą możesz wykonywać w domu i nie czekaj – aplikuj! Sentymentalny tramp, którego od prawie stu lat uwielbiają widzowie na całym świecie objawił się w filmie "Charlie włóczęga" (1915). Komedia wyreżyserowana przez Chaplina według własnego scenariusza przedstawia historię wagabundy, który zakochuje się w córce farmera. W wiejską ślicznotkę wcieliła się Edna Purviance. Nieprzebyte lasy zamiast sieci autostrad, stada niedźwiedzi grizzly zamiast tłumów ludzi, walka z przyrodą o przetrwanie zamiast codziennego dojeżdżania do pracy paliwożernym samochodem. Alaska to jedno z ostatnich miejsc na świecie, gdzie natura utrzymała swą nienaruszoną okazałość. Tutaj biały człowiek, mimo że obecny od ponad 300 lat, jest tylko gościem. Alaska to największy, a zarazem najsłabiej zaludniony ze stanów Ameryki. Zdajemy sobie sprawę, że w 10 dni, które mamy do dyspozycji, na pewno nie zobaczymy wszystkiego. Zamiast zaliczania najważniejszych atrakcji wybieramy więc swobodną włóczęgę. Chcemy poznać Alaskan, posłuchać ich opowieści. Poczuć tę krainę. O tym, jak bardzo „innym” stanem jest Alaska, świadczy sposób, w jaki mówi się tutaj o reszcie kraju – Lower 49, czyli „tamten daleki świat poniżej 49 równoleżnika”. Oferując spokój, ciszę i komfortową izolację od polityki i wielkomiejskiego zgiełku, Alaska przyciąga różnej maści dziwaków z całego kontynentu. Pierwszego spotykamy już na trasie do parku Denali. Staruszek resztki siwych włosów ma związane w długi kucyk, a ciemne okulary maskują przepite oczy. Minivan, którym nas podwozi, cały obwieszony jest indiańskimi symbolami i stanowi jednocześnie dom dla niego i psa, z którym dzielimy coś, co od dawna nie jest już tylnym siedzeniem.– Widzicie te chmury?– Tak... Co z nimi?– Widzicie, jakie są nienaturalnie regularne? Zdradzę wam tajemnicę – to chmury wyprodukowane przez człowieka. Armia USA ma w okolicy tajne podziemne bazy, z których za pomocą mikrofal próbuje kreować pogodę. Ale to im się nie uda. Przyroda jest silniejsza!Park Narodowy Denali, w którym położony jest szczyt McKinley, to symbol Alaski i punkt obowiązkowy każdej wycieczki. Nas przyciąga tu także magia miejsca, którą stworzył Jon Krakauer, opisując historię młodego Chrisa MacCandlessa w książce Into the Wild (Wszystko za życie). Niestety, mit najdzikszego miejsca w USA szybko znika za sprawą setek turystów, asfaltowych parkingów, kas biletowych i dziesiątek formalnych procedur. Do wnętrza parku dostęp jest możliwy tylko w oficjalnych autobusach, które przemierzają 90-kilometrowy odcinek szutrowej drogi od siedziby parku do wioski Kantishna pod masywem McKinley. Siedziba nosi nazwę Centrum Dostępu do Dziczy, a pozbawieni poczucia humoru parkowi rangersi traktują to śmiertelnie serio. Każdy odwiedzający park musi przejść półgodzinne szkolenie, po którym składa podpis na „kontrakcie z dziczą”. W jego ramach spędzający noc na terenie parku muszą wywiesić na namiocie pozwolenie na przebywanie w danej strefie. Biorąc pod uwagę, że to największy park narodowy USA, z jedną drogą, zastanawiamy się, kto będzie te pozwolenia sprawdzał. Niedźwiedzie? Kolejne punkty kontraktu precyzują nawet, jak należy stawiać kroki. Dowiadujemy się, że zużyty papier toaletowy trzeba zabrać ze sobą. Dostajemy na to specjalny pojemnik, w którym mamy też trzymać... jedzenie. – Jeśli coś się nie podoba, w Ameryce jest wiele innych parków! – kończy szkolenie strażniczka. Idziemy za jej radą i rezygnujemy z pomysłu „noclegu w dziczy”. Zamiast tego wybieramy kemping. Wieczorem pójdziemy na pokaz psich zaprzęgów. Niesmak dnia poprzedniego przygasa za sprawą widoków i przeżyć, które zapewnia nam Park Denali. Poranna zła pogoda nie wróżyła niczego dobrego, lecz jak to bywa w górach w jednej sekundzie chmury się rozchodzą, ukazując oddaloną o prawie 80 km samotną ogromną sylwetkę sięgającego ponad 6 000 m Denali („Wielki” w języku Indian Athabasca). Spektakl trwa, niestety, niecałe dziesięć minut. Przez okno autobusu z niecierpliwością wypatrujemy obiecanej „dziczy”, lecz – pewnie za sprawą silników dziesiątek autobusów – dzicz wybrała się na kawę. Po kilku godzinach jazdy przez czerwono-złote jesienne wrzo-sowiska, wśród górskich masywów, docieramy do Kantishny – dawnej osady traperskiej w górach Alaska tego punktu wyruszały pionierskie ekspedycje na najwyższy szczyt Ameryki Północnej, w tym wyprawa pierwszych zdobywców w 1913 r. W latach 30. ubiegłego wieku samoloty startujące z położonej po południowej stronie masywu Talkeetny zaczęły wozić ekspedycje wprost na lodowiec Kalhitna. Pozwoliło to oszczędzić 1 400 m podejścia, przeprawy przez rwące rzeki oraz... kilka miesięcy. Obecnie skuteczna ekspedycja zajmuje średnio mniej niż dwa tygodnie. Denali powszechnie uważa się za górę trudniejszą do zdobycia niż się-gającą ponad 2,5 km wyżej Everest. A to za sprawą zimna – średnia roczna temperatura wierzchołka wynosi bowiem –40 stopni! Rozmawiamy chwilę z rangersem. Opowiada, że przynajmniej raz do roku trafia się grupa zapaleńców, którzy chcą wejść na Denali drogą pierwszych zdobywców. Zazwyczaj kończy się to zatopieniem więk-szości sprzętu podczas próby pokonania McKinley na dachu Ameryki Północnej stanęli po raz pierwszy 26 lipca 1974 r. Wśród sześciu zdobywców był młody, nikomu nieznany Jerzy Kukuczka...Wsiadamy do autobusu powrotnego i szczęście znów się do nas uśmiecha. Najpierw widzimy niedźwiedzicę grizzly z dwoma małymi psotnikami, któ-re biegają jak szalone, zderzając się co chwila z wielką mamą. Następnie dwa łosie widowiskowo walczą o względy miss klempy. Na koniec dostajemy prawdziwy deser – potężny grizzly szukając jagód, podchodzi tuż pod okna autobusu. Urzeczeni tym widowiskiem auto-stopem uciekamy czym prędzej od zatłoczonego Centrum Dostępu do Dziczy w kierunku to małe, prowincjonalne miasteczko – aż trudno uwierzyć, że jest centrum regionu kilkakrotnie większego od Polski. Z miejscowego lotniska odlatują awionetki będące jedynym środkiem transportu stąd aż po Morze Beringa i Ocean Arktyczny. Znajduje się tu chyba najbardziej północny uniwersytet świata, którego wydział biologiczny prowadzi pod miastem hodowlę karibu i wołów piżmowych. O ile widok stada migrujących karibu przytrafia się niektórym podróżującym po północnej Alasce lub sąsiednim kanadyjskim Jukonie, o tyle dla piżmowołów Fairbanks to prawdziwe tropiki. Ich naturalny rejon występowania zaczyna się daleko na północy, u wybrzeży Oceanu Arktycznego. Dzięki posiadaniu najgrubszego futra świata nie muszą zapadać w sen zimowy. To grube futro i wielkie rogi wyrastające wprost z gołej czaszki tworzą bardzo sympatyczny wizerunek. Przed paniczną ucieczką powstrzymuje mnie jedynie oddzielająca nas siatka. Centrum miasta jest dosyć nietypowe, nawet jak na Alaskę. Zamiast szachownicy uliczek i budynków jest tam... wielka łąka Creamera, miejsce na „przerwę techniczną” dla migrujących ptaków. Raj dla ornitologów i naszej „technicznej przerwie” ruszamy dalej. Drogi asfaltowe prowadzą stąd już tylko na południe. Na północ wiedzie prawie 700 km szutru przez tundrę, rzekę Jukon i Góry Brooksa do Prudhoe Bay, gdzie z Morza Arktycznego od lat 60. wydobywa się ropę naftową. Przejażdżka Dalton Highway może sama w sobie stać się przygodą życia. Stąd najłatwiej ruszyć w naprawdę dzikie ostępy, by odnaleźć miejsca nietknięte jeszcze ludzką stopą. Jednak przejazd przez Bramy Arktyki to co najmniej dwa dni w jedną stronę – zapisujemy w notatniku kolejny cel na przyszłe podróże i zamiast na północ, docieramy do Delta Junction. Tutaj swój początek bierze AlaskaHighway, prowadząca w kierunku zachodnim do odległego o ponad 2 200 km Dawson Creek w Kanadzie. Gdy w grudniu 1941 r. Japończycy zaatakowali Pearl Harbor, Amerykanie przestraszyli się utraty Alaski. Ze swoimi bogactwami naturalnymi, ogromnym i prawie niezaludnionym terytorium oraz długą i skomplikowaną linią brzegową była oczywistym i jednocześnie trudnym do obrony celem. Co najważniejsze jednak, Alaska nie miała lądowego połączenia z resztą Stanów. Zaledwie ośmiu miesięcy potrzebowało amerykańskie wojsko, by położyć półtora tysiąca mil asfaltu! Alaska Highway nie miała jednak okazji pokazać swego militarnego znaczenia, bo Japończycy po zajęciu dwóch wysp w archipelagu Aleutów odstąpili od kolejnych ataków. W Delcie nie czekamy długo na transport. Do swojego rozklekotanego pick-upa zabiera nas Dave. Starszy i zupełnie łysy, ale krzepki i żywotny, jest prawdziwym Alaskanem, jednym z niewielu w swoim pokoleniu urodzonych na tej ziemi. Budowa w latach 60. rurociągu, wzdłuż którego jedziemy już od Fairbanks, „otworzyła rzekę z ludźmi”. Z rzadka mijamy maleńkie wioski. Dla nas to raj pustych prze-strzeni i dzikiej przyrody. Dla Dave’a – nieznośne tłumy. Przez kilka godzin słuchamy z otwartymi buziami opowieści o „wielkiej rybie”, polowaniach na dziką zwierzynę, spotkaniach z niedźwiedziami, włóczęgach po tajdze i wspinaczce na McKinleya w latach 70. A wszystko to w rytmach Franka Sinatry. – Teraz już nie ma prawdziwych alpinistów. Jak z kumplami wchodziliśmy na Denali, do plecaków pakowaliśmy whisky i fajki. Ale była impreza w ostatnim obozie! Do McCarthy docieramy nocą, w strugach deszczu. Gdy zastanawiamy się, co ze sobą począć, jak zwykle w takich sytuacjach rozwiązanie pojawia się znikąd. Dostajemy zaproszenie od przewodników na imprezę w rytmach Boba Marleya z okazji zakończenia sezonu w górach. Poza nami jest jeszcze jeden turysta – Szwajcar Alain, który przyjechał tutaj na rowerze z... południa Argentyny!Park Narodowy Gór Wrangla i św. Eliasza, który rozciąga się jeszcze hen daleko za granicą kanadyjską, ma powierzchnię większą niż cała Szwajcaria. Są tylko dwie wioski: McCarthy i sąsiednie Kennecott, do których turyści docierają tylko przez trzy miesiące w roku. Od połowy września pozostają już tylko stali mieszkańcy, łącznie 15 osób. Szczyty dwóch potężnych pasm górskich przekraczają 5000 m. Ruszając w głąb parku, należy liczyć się z rwącymi rzekami, śniegiem oraz niedźwiedziami grizzly. Nareszcie odnaleźliśmy prawdziwą, dziką Alaskę. Wrzesień to ostatnie dni funkcjonowania taksówek powietrznych, które oferują przeloty nad zapierającymi dech widokami największych na świecie lodowców górskich. My musimy obejść się smakiem – od paru dni deszcz nie przestaje padać nawet na sekundę.– Macie pecha. Sześć tygodni świeciło słońce, to teraz musi się wypadać – mówi właścicielka hoteliku wywieszając tabliczkę: „Zapraszamy w maju”. Zanim odjedziemy, poznani wczoraj przewodnicy zabierają nas kilka kilometrów w górę doliny do Kennecott, opuszczonej wioski górniczej zawieszonej nad lodowcem. Aż trudno uwierzyć, że 60 lat temu mieszkało i pracowało tutaj kilkaset osób, a kolej codziennie wywoziła urobek do odległego o sto mil portu nad Pacyfikiem. Dziś po kolei zostały walące się wiadukty, a po kopalni miedzi upiorne budynki. Atak japoński sprowokował nie tylko budowę wielkiej szosy, lecz również destrukcję kopalń i ich linii głównej drogi podwozi nas z powrotem wielka ciężarówka, za której kierownicą siedzi... 14-latek.– Przez deszcze odwołali nam szkołę!– Macie szkołę w McCarthy?– No, w domu. Mama uczy mnie, siostrę i syna sąsiadów. Ale od tych deszczów mogą pójść wały powodziowe, a trzeba się przygotować na zimę.– I ty też to robisz?– Wszyscy. Ojciec kazał mi nawieźć piachu. Znam miejsce z dobrym piachem na trzydziestej mili. Valdez zostało założone pod koniec XVIII w. przez Hiszpanów, którzy w tym okresie wraz z Rosjanami i Brytyjczykami ścigali się o zajęcie północnych rubieży kontynentu. Choć całe wybrzeże Alaski jest urocze, trzeba przyznać Hiszpanom, że miejsce wybrali najpiękniejsze: u stóp gór Chugach, na końcu cudownego fiordu. Matka Natura przysyła tu co rok największe w świecie ławice łososi, które wpływają w górę Copper River na tarło. W zeszłym roku zatokę pokonało ponad 30 mln sztuk. Gdy na jesieni opadł poziom wody w rzece pobliskie łąki i bagna usiane były rybami. Symbolem Valdez może być zatem tylko łosoś. Jest wszędzie – malowany na plakatach, drewniany na płotach, nawet betonowy w asfalcie. Oraz rzecz jasna w knajpach – smażony, wędzony, solony, łosoś-burger, łosoś-taco. W pewnym sensie nietaktem jest pytać miejscowych, czym się zajmują w czasie wolnym. Jak to czym? Wędkowaniem! Z jednym z nich przyjechaliśmy właśnie do Valdez. Opowiadał, jak wygląda okoliczna produkcja łososia w puszce, w jaki sposób należy ułożyć, wędzić, suszyć i jak uzyskać słynny różowy kolor mięsa. Koszt pozyskania „surowca” jest praktycznie zerowy:– Wystarczy włożyć patyk do wody... Najwięcej to mnie puszki kosztują, 5 dolarów za sztukę.– A potem po ile sprzedajesz? Sprzedajesz? Nie żartuj. Robię dla siebie. Kto by to kupił, jak ma swoje! A żeby sprzedawać, to jeszcze jakieś homologacje, etykiety, daty ważności...Valdez reklamuje się jako „Ulubieniec Matki Natury”. I faktycznie, mimo że miasteczko samo w sobie jest mało ciekawe, ofertę krajoznawczą ma bogatą: trasy rowerowe wokół fiordu, kajaki morskie, wycieczki kutrami na halibuta, spacery do lodowcowych jęzorów ginących w wodzie zatoki, raftingi i wspinaczki o wszystkich poziomach trudności. Po drugiej stronie fiordu znajduje się terminal końcowy rurociągu. Nie uda nam się jednak go obejrzeć – po 11 września obiekty strategiczne w USA są strzeżone jak Fort Knox. Innych aktywności też nie mamy szansy zażyć – znów pada. Każda pora roku ma swoje wady i zalety. We wrześniu mamy okazję podziwiać krajobrazy upstrzone kolorami jesieni, choć ciągle pada. W lecie jest więcej słońca, lecz życie uprzykrzają komary i meszki. Po południu siadamy na prom Chenega odpływający do Whittier. Przed rejsem oglądamy z pokładu „morskich pieszczochów” – przesympatyczne wydry. Spędzają całe dnie, wylegując się w wodzie na plecach, z łapkami założonymi na brzuchu i zadartym ogonem – jakby oglądały telewizję, trzymając nogi na stole. To ich futro w XVII w. przywiodło tutaj rosyjskich traperów. Przez 150 lat rosyjska kolonia zamorska istniała tylko dzięki i dla futer wydr. Sprzedano ją Amerykanom za-raz po tym, jak gatunek został wytrzebiony. Obecnie pieszczochy znów pływają w wodach Pacyfiku. Rejs trwa trzy godziny. Pogoda okazuje łaskawość i z zapartym tchem podziwiamy ten cudowny zakątek świata. Krystalicznie czysta woda z milionem maleńkich skalistych wysp i biała skalno-lodowa ściana Gór Chugach. Nasz prom powoli dopływa do „ukrytego portu” Whittier. Zbudowany w trakcie wojny, do lat 90. w ogóle nie widniał na mapach. Utrzymanie portu w Zatoce Księcia Williama w razie ataku było kluczowe, bo miejsce to nie zamarza w zimie. Wybrano lokalizację, której nikt nie będzie się spodziewał, obok lodowca i bez żadnego logicznego dostępu od strony lądu (jego brak zastąpiono siedmiokilometrowym wąskim tunelem w skałach). Po raz kolejny zmieniamy środek transportu. Alaska Railroad, zbudowana w czasie gorączki złota, rozciąga się od Fairbanks na północy po południowy kraniec Półwyspu Kenai. Mamy szczęście podziwiać południowy, najpiękniejszy odcinek trasy kolejki. Półwysep Kenai niekiedy nazywany jest Alaską w pigułce: ośnieżone szczyty, pola lodowe, fiordy i zatoki, wyspy wulkaniczne, jeziora, dzika zwierzyna i linia kolejowa przez środek tego wszystkiego. Początek trasy wiedzie brzegiem oceanu wzdłuż ogromnej zatoki wcinającej się głęboko w ląd – Turnagain Arm. Pływy potrafią tu sięgać 16 stóp, czyli ponad 5 m! Zatoka ucieka, a my wjeżdżamy w jesienną, kolorową tundrę. Mijamy duże jezioro Kenai, którego brzegi porastają purpurowe wrzosy. Sceneria szybko się zmienia, gdy zaczynamy piąć się w kierunku przełęczy. Trasa nie raz jest wyryta w skałach. Jęzorów lodowcowych możemy prawie dotknąć przez okno. Tuż przed przełęczą pociąg pokonuje serpentyny, aby wspiąć się na wysokość prawie 1 000 stóp (330 m), którą traci w ciągu kolejnych kilku kilometrów, docierając do Pacyfiku w Seward. Szwendamy się chwilę po Seward, które robi miłe wrażenie. Wąskie uliczki z zabudową pamiętającą czasy gorączki złota, wśród których poukrywane są klimatyczne kafejki. Niektóre sklepy rozdają towar za pół ceny – end of season. W Seward gwarno i tłoczno jest nie tylko w lecie. Styczeń przynosi ze sobą tłumy szaleńców gotowych wystartować w najtrudniejszej gonitwie psich zaprzęgów – Iditarod. Zes-poły złożone z 16 zwierzaków i maszera przez dwa tygodnie pokonują ponad 1 800 km zimowej tajgi i tundry, w terenach zupełnie bezludnych. Trasa kończy się w Nome nad Morzem Beringa. Schodzimy ścieżką przez krzaki wzdłuż wąwozu. Nagle zarośla zaczynają szumieć – na dnie wąwozu dostrzegamy grizzly. Ucieka jak poparzony. Faktycznie, to płochliwe zwierzęta, które boją się człowieka, dopóki nie nauczą się kojarzyć go z jedzeniem. Kolejnym naszym celem są słynne alaskańskie wulkany, wyrastające z oceanu po zachodniej stronie półwyspu Kenai. Do pokonania mamy niewiele ponad 100 km, więc spokojnie zatrzymujemy się w ciekawszych miejscach. Rano odwiedzamy Exit Glacier, północny jęzor pola lodowego Harding Icefield. Idąc przez las, daleko przed czołem lodowca mijamy tabliczki z różnymi datami liczonymi od początku XIX w. Oznaczają one zasięg lodowca w kolejnych latach. Widok przemawia do wyobraźni. Globalne ocieplenie jest faktem, który tutaj widać szczególnie wyraźnie. Na temat odpowiedzialności człowieka za taki stan rzeczy Alaskanie mają jednak wyraźne zdanie:– Bzdura... Widzisz tu gdzieś jakiś przemysł, fabryki? A samochodów ile dziś widziałeś? Może pięć. Lód się cofa od 1800 r., pół wieku przed rewolucją przemysłową. Teraz jest cieplej, kiedyś będzie zimniej, zwyczajna kolej Kenai Lake droga prowadzi wzdłuż rzeki Kenai. Można wypożyczyć kajak i popływać po jeziorze, spłynąć fragmentem rzeki lub pokonać ją aż do ujścia do oceanu. Ale nie we wrześniu, dziś temperatura nie chce przekroczyć 10ºC, a właścicielka wypożyczalni zamyka interes na zimę. Zamiast w dół kajakiem ruszamy pieszo w górę. Skyline Trail prowadzi skrajem gór Kenai. Po wyjściu nad linię lasu mamy półwysep jak na dłoni: Turnagain Arm na północ, góry i Harding Icefield na południe, nakrapianą jeziorami nizinę na zachód, ocean, z którego hen wystają piramidy przekraczające 3 000 m: Iliamna, Redoubt i Spurr. Jake’owi akurat przegrzał się płyn hamulcowy i zatrzymał się w miejscu, gdzie staliśmy. Jak każdy Alaskanin jest początkowo zamknięty. Zadaje pytania i pozwala nam mówić. Chce się przekonać, z kim ma do czynienia. Wreszcie zaczyna się odkrywać i raczy nas historiami o prawdziwej walce z przyrodą, o tym jak w wieku 10 lat został drwalem, zanim jeszcze wybudowano rurociąg i wyasfaltowano drogi. Alaskanie w zaskakujący sposób potrafią łączyć amerykański indywidualizm z poświęceniem dla innych. Każdy poza swoim domem w miasteczku ma chatę gdzieś głęboko w lesie, o której nikt nie wie. Widząc natomiast, że auto stoi na poboczu albo ktoś potrzebuje podwózki, zawsze się zatrzymają. Dawniej zostawienie kogoś przy drodze na mrozie i wietrze oznaczało śmierć. Te nawyki pozostały, co nas cieszy.– Słuchajcie, akurat trwa sezon, więc na wszelki wypadek wożę broń na pace. Nie mielibyście nic przeciwko, żebym zatrzymał się na chwilę ustrzelić łosia, jak by wypadł nam na drogę? Wiecie, 800 kilo mięsa to zapas na cały rok! Po porannej kawie wybieramy się na długi spacer plażą. Wielkie lodowe piramidy wulkanów wystające z ciemnych wód Oceanu Spokojnego wyglądają trochę irracjonalnie. Prawdziwym wyzwaniem jest wspinaczka na taki wulkan. Wysokość i trudność porównywalne z alpejskimi, a start – dokładnie z poziomu zero. Na miejsce może nas dowieźć tylko hydroplan, do wynajęcia w Kenai bądź w Homer. Następnie kierujemy się do centrum Kenai, gdzie podobnie jak w odległym o 50 mil Ninilczyku stoi najprawdziwsza... cerkiew. To przedziwnie trwałe skutki działalności misjonarzy prawosławnych w XVIII i XIX w. Pośród społeczności Indian Athabasca żyjących wzdłuż traktów rzecznych oraz wyspiarskich Aleutów i tutaj, na Kenai, prawosławie jest najczęściej wyznawaną religią. Prawosławna msza po angielsku, pop Eskimos śpiewający litanię po rosyjsku i Biblia sprzed dwóch wieków w języku aleuckim zapisanym cyrylicą – takie dziwy spotykasz tylko na Alasce! W drodze powrotnej odwiedzamy jeszcze Homer, z trzykilometrową sztuczną mierzeją zbudowaną po to, by zmniejszyć pływy na zatoce i uratować statki przed osiadaniem na mieliznach. Krajobraz zmienił się od ostatnich kilku dni. Na kopułach Gór Chugach pojawia się śnieg.– Na Alasce mówimy na to termination dust (kurz końcowy). Dawniej pierwszy śnieg oznaczał, że ludzie zaczynali serio myśleć o zimie. I tak macie szczęście, bo w zeszłym roku termination dust pojawił się już na początku, a nie w drugiej połowie września – wyjaśnia Elaine, z którą jedziemy do Anchorage. Oczywiście, chwilę później zaprasza nas na nocleg i oferuje, że rano odwiezie nas na psuje nam rzut oka na notatnik. Żal odjeżdżać, jeszcze tyle zostało do zobaczenia! Na pewno tu wrócimy! No to w drogę – Alaska ■ Najsłabiej zaludniony (627 tys.), a zarazem największy stan USA (1 717 tys. km2, czyli 5,3 razy więcej niż Polska). ■ Każda pora roku jest tutaj na swój sposób atrakcyjna. Wiosna w tundrze przypada na czerwiec, białe noce – od maja do lipca, kolorowa jesień – od połowy sierpnia do połowy września, zorza polarna – zima. ■ Nie ma bezpośredniego połączenia z Polski na Alaskę. Z jedną przesiadką (we Frankfurcie, Pa-ryżu, Londynie, Nowym Jorku) można dotrzeć za ok. 4,5 tys. zł (w dwie strony). Z dwiema przesiadkami (dodatkowo w Salt Lake City, Houston lub Seattle) – bilet wychodzi ok. 1 tys. zł taniej. ■ Wynajęcie samochodu na tydzień to koszt ok. 350 USD. Benzyna kosztuje ok. 3 USD za galon (1,9 zł za litr). ■ Dobrze jest mieć międzynarodowe prawo jazdy – wielojęzyczna książeczka, którą dostaniemy w urzędzie na podstawie nasze-go prawa jazdy (formalnie nie jest to konieczne, ale polski dokument będzie dla stróża prawa zupełnie niezrozumiały).■ Transport autobusowy jest słabo rozwinięty i bardzo drogi. Istnieje jedna linia kolejowa z Seward na Płw. Kenai, przez Anchorage i Denali, do Fairbanks. ■ Najbardziej niezawodnym środkiem transportu na Alasce jest autostop – ludzie są tu Przyzwyczajeni do pomagania sobie. ■ Jeśli dysponujemy czasem oraz funduszami, warto polecieć do jednej z wiosek położonych z dala od cywilizowanego świata w prawdziwym „alaskańskim buszu”. Loty tego typu obsługuje lokalne lotnisko w Fairbanks, ceny w dwie strony wahają się od 400 do 700 USD. ■ Wśród najciekawszych miejsc, które mogą się stać celem takiej wycieczki, warto wymienić: Galena (Indianie Athabaska żyjący nad Jukonem), Nome (nad Morzem Beringa) oraz Point Barrow (osada eskimoskich łowców wielorybów). ■ W Nome istnieje możliwość wynajęcia helikoptera i dotarcia do prawdziwego „końca świata” – na skalną wyspę Mała Diomeda, z której widać rosyjską Wielką Diomedę.■ W każdej miejscowości jest biblioteka miejska, gdzie za niewielki datek można korzystać z szybkiego internetu. ■ W większych miasteczkach znajdziemy hostele, motele oraz lodges (20–40 USD za noc). ■ Dobrze rozwinięta jest sieć kempingów samoobsługowych (5–10 USD za namiot). ■ Nie ma formalnych problemów z rozbijaniem się na dziko. ■ Na lunch godne polecenia są mufinki (2 USD) z kawą (1,5 USD) w przytulnej kawiarence ■ Na obiad wszędzie dostaniemy tradycyjną amerykańską potrawę, czyli burger, na tysiąc sposobów (6 USD). ■ Na wybrzeżu trzeba spróbować łososia oraz halibuta (10 USD). W interiorze warto zapoznać się z myśliwym i dostać zaproszenie na domową kolację z łosia lub niedźwiedzia. ■ W restauracjach jest zakaz serwowania dziczyzny.■ Ceny produktów spożywczych przy obecnym kursie dolara są niższe niż w Warszawie. Wędrówki i ■ W „przygotowaniu do odbioru” Alaski pomogą lektury: Różaniec w śniegu. Zapiski z Alaski ks. Andrzeja Maślanki, Wszystko za życie Jona Krakauera, Klondike: The Last Great Gold Rush Pierre’a Bertona, Biały Kieł Jacka Lon-dona, Alaska – przewodnik Lonely Planet. Wcześniej czy później przychodzi w życiu taki czas, że człowiek czuje potrzebę rzucenia roboty i zanabycia biletu w jedną stronę do GdzieśDaleko. Nie żeby na zawsze. Ale tak na jakiś czas. Bez planu, bez skrępowania datą biletu powrotnego. Przemierzyć solo kawałek nieznanego świata. Żeby wrócić bardziej uspokojonym.PILNE! Praca: Domu dziecka, Włocławek - Listopad 2023 - 22 oferty pracy - JOOBLE.pl. Średnia wypłata: zł3272 /miesięcznie. Więcej statystyk. Otrzymuj najnowsze oferty pracy na pocztę.
xVcx1.