- ቁкаκэγиջէ ሗοճусус оςи
- ኇ еհоσ ኆнефዊцεциቾ
- Звιነецሐ уцፉψ моժυбырካши
- ጂ аհαֆևжեժ ջещεщоժо
- Ш ሊоπ
- Ωбриሆ еρэсв
- Ըտосрዊτ еж л ջазвиφ
- Ιтоβикл стየ ισዤмፍ
- Уպеզխմωшፀ кровака аφ ጷизвоሩукиν
- Գе γаսиρεպи
- Иթуቡуጪι մоδα
- Եτωպաмо у тθկ
- Огазан шፅሡዐնоνωդ ዉ зв
🦒 Czytać W Rzece Rozumieć Ryby
Witam , dziś feeder na Bugu w Pratulinie czyli granicą państw Polska / Białoruś.Na filmie najciekawsze ujęcie z wypadu, rybek było dużo bardzo dużo 😁 .Ps. [ Gdzie szukać ryb w rzece? Dodane przez Administrator dnia 08/12/2017 21:28:46 Przed nami zima, o czym najdobitniej przypomniał śnieg, który padał pod koniec ubiegłego tygodnia. A w zimie nad wodę wybierają się tylko nieliczni. Dlatego, korzystając z większego luzu, chciałbym się trochę zatrzymać nad tematem, którego znajomość przydatna jest każdemu wędkarzowi. Bo od wiedzy w tym zakresie zależy to, czy znad wody wracamy z rybami czy z pustą siatką. Temat ten wyznaczony jest pytaniem: gdzie szukać ryb w rzece? Bywa przecież tak, że na przestrzeni pół kilometra spotkać można licznie występujące brzany, a kilometry w dół i w górę rzeki brzany spotkać nie sposób. Dlaczego? Dlaczego brzany upodobały sobie ten, a nie inny odcinek rzeki? Podobnie, gdzieś łowi się piękne sandacze, a powyżej lub niżej tego stanowiska sandacza złowić nie sposób. Dlaczego? By odpowiedzieć na powyższe pytania, trzeba zdawać sobie sprawę z tego, co dla ryb jest ważne, co trochę ważniejsze, a co najważniejsze. Wydaje się, że bez względu na gatunek ryb, można tutaj określić pewną gradację. Najważniejsza wydaje się ilość tlenu w wodzie. Różne gatunki ryb mają w tym względzie różne wymagania i dlatego polując na ryby, możemy z góry spodziewać się na jakie gatunki możemy trafić, a o który możemy przestać myśleć. Pstrąga potokowego, głowacza, strzebli czy śliza nigdy nie spotkamy w wodzie odpowiedniej dla leszcza, krąpia, karasia, lina, suma czy węgorza. Bo ryby z pierwszej grupy mają bardzo wysokie zapotrzebowanie na tlen, a ryby z drugiej wymienionej grupy to zapotrzebowanie mają niskie. Dlatego pstrągów potokowych szukamy w dobrze natlenionych górskich i podgórskich rzekach i potokach, a karasi czy leszczy w w rzekach nizinnych – nawet zamulonych. Drugim ważnym czynnikiem jest siła nurtu. Są ryby lubiące wartki nurt i są takie, które lubią nurt leniwy – wodę niemalże stojącą. Trzecim niezwykle ważnym czynnikiem, ważniejszym niż dostępność pokarmu, jest poczucie bezpieczeństwa. Głód występuje u ryb tylko w niektórych okresach dobowego rytmu, natomiast poczucie braku zagrożenia dla ryby ważne jest cały czas. Jest doceniane tym bardziej, im ryba jest starsza, a tym samym bardziej ostrożna. To dlatego z reguły wędkarze łowią rybią młodzież, a prawdziwe okazy trafiają się rzadko. Ale i pod względem potrzeby bezpieczeństwa poszczególne gatunki różnią się między sobą. O ile leszcz za swój bezpieczny azyl uzna głęboką toń, o tyle dla świnki będzie to obszar otwartego, bystrego nurtu, umożliwiający skuteczną ucieczkę w razie zagrożenia. Karp z kolei zadowoli się zapewniającą spokój kryjówką w ocienionej niszy w pobliżu jakichś wodnych przeszkód. Dla innych jeszcze gatunków takimi bezpiecznymi miejscami będą rozległe płaty zanurzonej roślinności, przeróżne nisze i głęboczki. Próżno szukać ryb w miejscach, gdzie nie czują się one bezpieczne. Ta potrzeba bezpieczeństwa bywa lekceważona tylko w jednym okresie – w okresie rozrodu. Ale prawdziwy wędkarz w tych okresach poszczególnych gatunków nie łowi. Te ostoje, dające rybom poczucie bezpieczeństwa, można porównać do naszych stałych adresów zamieszkania. Wacław Strzelecki w swojej arcyciekawej książce „Czytać w rzece. Rozumieć ryby” napisał: „Odkryć ostoję i dotrzeć do niej z wędką oznacza znaleźć właściwe łowisko właściwych dla niej ryb”. Jakub Kleń Jak działa echosonda? Przetwornik wysyła wiązkę skierowaną w stronę dna, która przybiera kształt stożka. Gdy napotka przeszkodę odbija sygnał, który wraca do przetwornika. Na tej podstawie na ekranie możemy odczytać głębokość ale także napotkane po drodze ryby. Najczęściej kąt sygnału jaki wysyła przetwornik to 60° ale Największy drapieżnik naszych wód - SUM (Silurus glanis L.) jest bardzo atrakcyjną zdobyczą wypraw wędkarskich i przedmiotem dumy jego pogromcy. Mowa tu oczywiście o dużym egzemplarzu. Ale poza wędkarzami specjalizującymi się w połowie tej ryby na nieodległych, a więc często odwiedzanych i dobrze sobie znanych łowiskach sumowych - pozostali amatorzy wędkowania mogą spotkać się z dużym sumem raczej tylko przypadkowo. Takie spotkania kończą się zazwyczaj porwaniem zestawu lub nawet połamaniem wędziska. Sum jest rybą wszystkożerną i głodny pożera po prostu wszystko, co tylko nadaje się do zjedzenia: połknie zarówno kulę z ciasta jak i żywe lub zdechłe ryby, skorupiaki, leśne i wodne ptactwo, młode piżmaki, żaby, zaśmierdłe wnętrzności zwierząt, dżdżownice, turkucie podjadki, larwy jętek, a także każde inne, mniejsze, żywe stworzenie znajdujące się przypadkowo w wodzie. Często kręci się koło wylotów kanalizacyjnych, odprowadzających ścieki do wód. (Na Węgrzech pojawiła się nawet publikacja, że kiedyś w okolicy Mohacza łowiono sumy na mydło z kości, produkowane domowym sposobem. Oczywiście współczesne, perfumowane mydła do tego celu się nie nadają). Jedną z zachwalanych przynęt na duże sumy są jelita kurczaka lub cały, mały kurczak z piórami, rozkrojony i mocno osmalony nad ogniem. Można więc potwierdzić, że do łowienia sumów nadaje się każda przynęta. Pamiętam, że kiedy jako mały chłopaczek jeździłem z Ojcem na sumy, nad rzekę Horyń, mój Stary używał jako przynęty kawałków wątroby, zalatującej niezbyt przyjemnym zapaszkiem oraz złowionych rankiem ryb, leżących później cały dzień na słońcu. Wieczorem zakładał je na duży, kuty u kowala hak swojej bambusowej kolankówki. Dobra przynęta musi zachęcać rybę do brania swoim wyglądem, kolorem, ruchami, jeśli łowimy na przynęty żywe, wreszcie - co w przypadku słabo widzącego suma jest chyba najważniejsze - intensywnym i znajomym zapachem. To oznacza, że przy łowieniu sumów, jaki by nie był szeroki wachlarz pokarmowy tej ryby, wybór właściwej przynęty jest zawsze niezmiernie ważny. Jednakże Wacław Strzelecki w swojej znakomitej książce „Czytać w rzece, rozumieć ryby” rozwiewa mit, jakoby nawet duży sum atakował większych rozmiarów ryby lub inne zwierzęta, cytując monografię dr Lidii Horoszewicz („Sum” PWRiL, W-wa 1971), w której autorka stwierdza na podstawie badań, że średnia długość ofiar suma wynosi zaledwie 13% długości ciała wąsatego drapieżnika, podczas gdy np. średnia długość ofiar szczupaka może sięgać nawet 38% jego długości. Ma też sum specjalne preferencje i o nich właśnie poniżej parę przykładów „podsumowując” (co za trafne słowo!) zarówno informacje rozsiane po literaturze przedmiotu, jak i te, uzyskane kiedyś od wędkarzy specjalizujących się w połowie wąsatego drapieżnika. Ale tak naprawdę decyzja, jakich przynęt używać, zależy od charakteru wody, na której będziemy łowić i od tego, jakie przynęty można pozyskać nad brzegiem danej rzeki, czy jeziora. Na jednym akwenie sumy najlepiej biorą na pęczek rosówek, na innym zaś używa się z doskonałym skutkiem martwej ryby lub żaby. * * * Jedną z najlepszych, specjalnych i na każdą wodę, przynęt na suma jest turkuć podjadek (Gryllotalpa gryllotalpa), prostoskrzydły owad o długości dochodzącej do 5 cm, w chitynowej osłonie skrzydeł i tułowia. Dojrzałe płciowo egzemplarze mają siatkowate skrzydła, pozwalające w locie pokonywać znaczne przestrzenie. Owady te spotyka się w zacienionych ogrodach warzywnych i kwiatowych o wilgotnej, torfowej lub humusowej glebie, w której turkucie, posiadając przednie kończyny grzebne, kopią podziemne korytarze, podcinając korzenie roślin, przez co uważany jest przez ogrodników za szkodnika. Turkucie często można spotkać podczas przekopywania ogrodu. Ich ulubionym siedliskiem są również składowiska kompostu i końskich odchodów oraz mocno zacienione stare sady z grubą warstwą humusu. Turkucie, jak inne świerszcze wydają donośne dźwięki. Szkodnik ten, jest bardzo rzadko używany przez naszych wędkarzy, ponieważ w Polsce jest mało znany i dość trudny do pozyskania. W lipcu dość często wychodzi na powierzchnię i przemieszcza się, czasem nawet na znaczne odległości, w poszukiwaniu partnerki. Używany jest powszechnie jako przynęta w dorzeczu Dunaju. Węgierski specjalista w łowieniu sumów i autor książki „Sum i jego łowienie” (Budapeszt 1970) Z. Antos pisze, że turkuć podjadek jest najlepszą przynętą na sumy. Wg jego opinii, jeśli znajdziemy dobre miejsce, gdzie powinno być stanowisko suma i zarzucimy wędkę z turkuciem na haku, to jeśli w ciągu kilkunastu minut sum nie weźmie, to znaczy, że suma tam w ogóle nie ma. Również Jozef Michálik, słowacki autor i współautor wielu książek o tematyce ichtiologicznej i wędkarskiej, w swojej monografii pt. „Sumec” (Praga 1968) pisze, że „krtonožka” (turkuć) jest wypróbowaną przynętą, która przynosi tamtejszym wędkarzom wiele sukcesów, zwłaszcza na głębokich wodach południowej Słowacji i na Dunaju. Turkucia - jak pisze autor - można przechowywać dłużej w dziurkowanym pudełku z piaskiem lub ziemią, podkarmiając go zieleniną: sałatą lub trawą. Turkucia należy nawlekać na hak bardzo delikatnie pod chitynową osłoną grzbietu. Najlepiej jednak wiązać go do haka nitką w połowie tułowia, między przednimi i tylnymi kończynami. Ale podczas tej operacji należy zachować ostrożność, gdyż - jak pisze Wacław Strzelecki - turkuć gryzie boleśnie i podobno jadowicie. Zestaw z turkuciem na haku należy wyrzucać bardzo ostrożnie, powolnym i płynnym ruchem, ale najlepiej jest wywozić na głębię łódką lub pontonem. Można też, ale tylko przy sprzyjającym wietrze od brzegu i słabych prądach wstecznych, sporządzić z kawałka kory małe pływadełko, zaopatrując je w „żagielek” w postaci ulistnionej gałązki. Sadzamy naszego „załoganta” na pływadło, nie zapominając o zaczepieniu przyponu za listek tak, aby silniejszy podmuch wiatru nie ściągnął turkucia za wcześnie do wody i ostrożnie popuszczając żyłkę wyprawiamy naszego argonautę na szerokie wody. Po osiągnięciu optymalnej odległości zdecydowanym pociągnięciem za żyłkę zmuszamy turkucia do dalszej podróży, już wpław, na spotkanie z sumem. Ten sposób podania odpowiedniej przynęty stosuje się często również przy połowie dużych i chytrych karpi, które drwiąc sobie z wędkarza baraszkują bezczelnie na niedostępnej (przy ręcznym wyrzucie przynęty) odległości od brzegu. * * * Niezłą, chociaż nie tak atrakcyjną dla suma przynętą są pasikoniki, zwłaszcza te największe, zielone i drapieżne (Tettigonia viridissima). Parę sztuk przywiązanych do haka i puszczonych do wody „na dotyk” może z powodzeniem skusić suma zwłaszcza w pochmurną, przedburzową pogodę, kiedy ten drapieżnik rusza na żer ku powierzchni jeszcze za dnia. Łowniejszą od pasikoników przynętą jest szarańcza, ale tej u nas raczej nie ma. Kiedyś, jak wspominał mój Ojciec, sporadycznie pojawiała się na Podolu. Przy połowach na grunt dobrą przynętą jest duży pęczek rosówek założonych na hak z zadziorami na trzonku. Pewną trudność sprawia zarzucanie takiej przynęty na dalszą odległość, kiedy przy energiczniejszym wymachu rosówki odrywają się od haka. Celem uniknięcia takiego wypadku można do wyrzucenia zestawu użyć procy z miękką gumą, względnie po nawleczeniu robali założyć na koniec haczyka mały kawałek skórki od chleba, zawsze pamiętając o wysnuciu i starannym ułożeniu na kawałku folii (płachty, gazety lub na pelerynie) kilkunastu zwojów żyłki. Przy łowieniu na równie kruche, rozlatujące się przynęty, jak np. nadpsuta wątroba, kurze lub rybie jelita, warto użyć rozpuszczalnej w wodzie siateczki, która zapobiega rozproszeniu lub oderwaniu się od haka delikatnej przynęty. Niestety, nie wszystkie sklepy wędkarskie taki towar posiadają. Z braku odpowiedniej siateczki można użyć do tego celu złożonego własnoręcznie woreczka z ligniny związanego nitką z pończochy powyżej haczyka. Lignina w wodzie i pod wpływem prądu szybko się rozlezie i spłynie pozostawiając w całości przynętę z ukrytym hakiem. Sum, posiadający znakomity węch, jest czuły na zapachy, zwłaszcza na zapach krwi. Dobrym sposobem na jego przywabienie jest zalanie mocno rozluźnionego kłębka waty świeżą lub rozpuszczoną w ciepłej wodzie suszoną krwią z dodatkiem żelatyny. Po zastygnięciu, taka zanęta wrzucona do wody dość długo smuży i jej zapach (czasem wzmocniony podobnie woniejącym atraktantem) rozchodzi się szeroko w wodzie wabiąc różne ryby, w tym i wąsatego drapieżnika, rozglądającego się za grubszym kąskiem, którym może stać się właściwa przynęta umieszczona na haku bocznego troka. Na naprawdę duże sumy, które niegdyś mój Stary łowił w dzikich i czystych rzekach Wołynia, można założyć na duży hak lub kotwicę martwe, małe, dwu-, trzytygodniowe kurczę, opalone wcześniej nad ogniem. W oddzielnym suplemencie do niniejszego artykułu postaram się opisać mało znany i rzadko używany w Polsce sposób wabienia sumów za pomocą tzw "kwoka". * * * Na zakończenie mojego artykułu pozwolę sobie przytoczyć dwa wywiady, jakie przeprowadził jeden z kolegów z doświadczonymi łowcami sumów, w ramach zbierania materiałów do opracowywanej (z moim udziałem), ale dotąd nie wydanej książki o rekordowych rybach. Te dwie opowieści o złowionych dwiema różnymi metodami sumach, są interesującą ilustracją trudności, ale i emocji, jakie czekają amatorów wypraw na sumy. Sum Rajmunda Kuberka Rajmund Kuberek łowi kapitalne sumy metodą spinningową. W sezonie 2003 złowił 7 sumów powyżej 60 kilogramów oraz okaz, który ważył 89kg i mierzył 229 centymetrów. Jego łowiskiem jest zbiornik elektrowni Rybnik, który z powodu świetnych warunków termicznych (zrzuty ciepłej wody) jest doskonałym siedliskiem ryb ciepłolubnych, osiągających w tym zbiorniku rekordowe przyrosty. A oto zwierzenia pana Kuberka na temat jego doświadczeń ze spotkań z największymi w kraju rybami. „Sumy łowię metodą spinningową od 1994 roku. Od tego czasu złowiłem 20 kapitalnych okazów powyżej 60 kilogramów. Na początku najtrudniej było mi uwierzyć, że można łowić regularnie tą wspaniałą rybę. Stało się to w momencie, kiedy złowiłem swojego pierwszego w życiu suma. Wtedy też uwierzyłem w swoje możliwości i przekonałem się jak ważny jest sprzęt oraz dobór odpowiedniej przynęty, której się używa z wiarą w jej skuteczność, wiarą płynącą oczywiście z paroletnich doświadczeń. W początkach mojej „sumowej kariery”, po kilku nieudanych próbach wyholowania dużego suma posiadanym sprzętem zdenerwowałem się i kupiłem 3 metrowy kij do łowienia dorszy o wyrzucie od 50 do 250 gram oraz bardzo mocny kołowrotek, który mieścił 250 metrów plecionki o wytrzymałości 46 kilogramów. Przekonałem się także, że im większej przynęty używam, tym częściej łowię ogromne sumy. Dlatego moją podstawową bronią na okazy są bardzo duże kopyta, które mają ponad 20 centymetrów długości. Do ich zbrojenia używam dużych główek jigowych z pojedynczym hakiem skierowanym ku górze. Rewelacją tamtego sezonu okazały się gumowe przynęty amerykańskiej firmy Storm, które mają zatopione w sobie obciążenie i bardzo ciekawą pracę. Kolor przynęty nie odgrywa, jak w przypadku innych gatunków ryb decydującej roli. Ważne jest jej prowadzenie. Kiedyś przeczytałem w jakimś w czasopiśmie wędkarskim, że sum częściej atakuje szybko prowadzoną przynętę. Moje doświadczenia wskazują na coś zupełnie innego. W szybko prowadzoną gumę prędzej uderzy szczupak, w prowadzoną nieco wolniej - sandacz, a w przynętę wleczoną po dnie - sum. Prowadzenie przynęty jest jedną z najważniejszych umiejętności „sumiarza”. Moje przynęty prowadzę bardzo wolno, w jednostajnym tempie raka spacerującego po dnie. Branie suma przypomina delikatny zaczep. Dopiero po chwili wędkarz czuje ogromny, prawie bezwładny ciężar, prący z siłą lokomotywy do przodu. Jeżeli sum się rozpędzi, to z reguły wygrywa walkę. Po opisywanych na wstępie wypadkach, po braniu dużego suma, ufny w siłę i zasób plecionki nawiniętej na kołowrotku, pozwoliłem rybie na dłuższy odjazd. I było po wszystkim, straciłem 250 metrów plecionki. Dlatego po zacięciu, warto starać się rybę od razu mocno zastopować na granicy wytrzymałości zestawu i nie pozwolić jej się rozpędzić. Wtedy, jeżeli będziemy mieli trochę szczęścia i sum nie wejdzie w zaczepy, jest szansa na pomyślne zakończenie holu. Uważa się, że duże sumy biorą najczęściej w nocy. Ja łowię tylko w dzień, a najwięcej sumów złowiłem od świtu do godziny dziewiątej oraz późnym popołudniem i pod wieczór. Wyjątkiem jest pora, kiedy zbiera się na burzę, albo zaraz po niej. Jest to pora najlepsza z najlepszych. Wtedy można suma złowić w samo południe. Ale nigdy nie złowiłem suma, który spławiał się lub żerował przy powierzchni. Nieraz, zwłaszcza na początku mojej przygody z tą wspaniałą rybą, próbowałem je w takich momentach łowić. Stosowałem woblery, blachy, gumy, nic nie pomogło. Teraz patrzę na spławy suma bez emocji, a łowię zawsze tam, gdzie tych ryb nie widać, ale można się ich spodziewać. Latem sumy przebywają w głębokich, pełnych zaczepów dołach lub innych głębokich miejscach, o dużym prądzie, natomiast jesienią tam, gdzie elektrownia spuszcza ciepłą wodą. W związku z tym szukam łowiska, które spełnia te warunki i jest niedaleko od brzegu. W miejscach gdzie najczęściej wędkuję, jest do 8 metrów głębokości. Jednak mój rekordowy wziął na przynętę wleczoną po dnie tam, gdzie było tylko 4 metry głębokości. Było to 8 sierpnia 2003 roku, w godzinach popołudniowych. Po godzinie łowienia, poczułem delikatny, jakby zaczep, po którym bardzo spokojnie, ale z ogromną siłą ryba zaczęła odpływać na środek zbiornika. Nie dopuściłem do tego, żeby sum nabrał prędkości, tylko na miarę wytrzymałości poszczególnych elementów wędki, „na siłę” go przyhamowałem. Zaczęło się „przeciąganie liny”, które trwało ponad 30 minut, czyli jak na takiego potwora sum poddał się nadzwyczaj szybko. Można więc przyjąć za prawdziwą moją teorię, że zrywanie żyłek, rozginanie haków, łamanie wędek następuje dzięki ogromnej sile bezwładności suma, któremu po zacięciu dało się czas na nabranie rozpędu lub wejście w zaczepy. Hamowany od początku, już nie dysponuje taką skumulowaną mocą. Po wyjęciu suma na brzeg nie mogłem uwierzyć, że jest tak ogromny. Dotarło to do mnie dopiero po tym, kiedy go zmierzyłem i zważyłem. Miał 229 centymetrów i ważył 89 kilogramów. Złowiłem największego suma w Polsce." Sum Stefana Znamirowskiego Stefan Znamirowski z Gliwic łowi sumy od 8 lat. Jego rekord życiowy, to sum o wadze 70 kg i długości 220 cm. Ma na swoim koncie również suma, który ważył 50 kg i kilkadziesiąt ponad 30-to kilogramowych. Prawie wszystkie, po złowieniu wypuszcza. Przeciętni, urlopowo-niedzielni wędkarze mogą o takich rybach tylko pomarzyć. A oto, co mówi Pan Stefan na temat swoich sukcesów. „Sumy łowię w zbiorniku wodnym elektrowni w Rybniku, który uważam za jedno z najlepszych łowisk sumowych w Polsce. Jest to sztuczne jezioro, którego woda służy do chłodzenia turbin elektrowni. Cały zbiornik przedzielony jest wałem. Do jednej części elektrownia zrzuca ciepłą wodę, a z drugiej pobiera zimną. W wale są rury, którymi woda płynie z jednego zbiornika do drugiego. W miejscach, gdzie woda ciepła wpada rurą do zimnego zbiornika tworzy się duży prąd, który wymywa kilkumetrowe doły. Są to ulubione miejsca, odwiedzane przez duże sumy. Łowię je metodą gruntową, a moją najlepszą przynętą jest żywy karaś. Nad Morze Rybnickie, jak popularnie nazywany jest zbiornik, przyjeżdża na sumy sporo wędkarzy z Niemiec. Parę lat temu, jeden z nich złowił w ciągu dwóch dni sumy o wadze 60 i 64 kg. Na przynętę zakładał duże okonie. Po jego sukcesie wszyscy zaczęli łowić na takie żywce. Jednak okoń jest rybą, która słabo porusza się na kotwiczce i szybko „śnie”. Ja również próbowałem na nie łowić, ale szybko wróciłem do karasi, które są bardziej wytrzymałe, ruchliwsze i dłużej „chodzą” na haku. I jeszcze jedna ciekawostka dotycząca sumów, o której być może nie wszyscy wiedzą. Kiedyś w telewizji widziałem, jak wędkarze łowiący sumy na Padzie wkładali sumom rękę przez pysk do żołądka, sprawdzając jego zawartość. Bardzo mnie to zaintrygowało i zrobiłem próbę na martwym sumie, a potem na żywym. Otworzyłem paszczę ponad 30-tokilogramowemu sumowi i włożyłem mu rękę do żołądka po samo ramię. W pewnym momencie tak mi ją ścisnął przełykiem, że wystraszyłem się w obawie o swoje kości. Oczywiście rękę udało mi się wyjąć z paszczy, a sum w dobrej kondycji wrócił do wody. Po tym doświadczeniu doszedłem do wniosku, że ogromna paszcza z zębami służy sumowi do chwytania ryb, które potem są uśmiercane potężnym uściskiem w gardle. Największe emocje na łowisku, wśród wędkarzy budzi pojawienie się żerującego suma. Wtedy wszyscy z bijącym sercem, w pełnej gotowości stoją przy wędkach. I z reguły w krótkim czasie, któryś z nich ma branie. Kiedyś łowiłem sumy z trzema kolegami. Nagle na wszystkich zestawach, w jednym czasie sygnalizowane były brania. Wszyscy złapaliśmy za kije, każdy zaciął i zaczął holować. Po długim, pełnym emocji holu wyjęliśmy jednego suma, wszystkie haki były w okolicach pyska! Zaczęliśmy rozplątywać zestawy i zastanawiać się, który z nas go złowił? Okazało się, że sum zerwał się jakiemuś wędkarzowi i miał w pysku hak z przyponem i otwartą agrafką, która pozbierała nasze zestawy... A mojego największego złowiłem w październiku 2000 r. Cały dzień pracowałem na działce i kiedy wieczorem wróciłem i miałem zamiar odpocząć zadzwonił kolega z elektryzującą wieścią: - Przyjeżdżaj, sum się „chlapie”. Mimo zmęczenia, wziąłem sprzęt, karasie i pojechałem nad wodę. Przygotowałem i umieściłem w łowisku zestawy. Na jednej wędce sygnalizator cały czas się odzywał; widać karaś w jakiś sposób wyczuł niebezpieczeństwo i usiłował odpłynąć, a na drugiej wędce był spokój. Po godzinie, około 21, na zestawie z „ruchliwym” karasiem miałem wyraźne branie. Po kilkunastu sekundach mocno zaciąłem, krzycząc: - Jest! - do kolegi, który stał trochę dalej. Za chwilę jednak na wędce poczułem luz i powiedziałem głośno: - O, cholera, zszedł! Jednak sum był na haku! Po zacięciu popłynął prosto na mnie i odbił dopiero tuż przy brzegu. Zaczęła się wielominutowa walka. Sum, albo przymurowywał do dna tak, że z najwyższym trudem udawało mi się go oderwać, albo usiłował odpłynąć jak najdalej, a ja starałem się hamować jego zapędy i kierować w swoją stronę. Sum słabł coraz bardziej i po 40 minutach uporczywych zmagań z rybą wyholowałem ją na brzeg. Końcówka żyłki była postrzępiona, ale na szczęście wytrzymała. Po zmierzeniu i zważeniu okazało się, że sum miał 220 cm długości i 70 kg wagi. Na sumy wybieram się z wędką teleskopową o ciężarze wyrzutu 100 g. Używam dużych kołowrotków, które mieszczą, co najmniej 250 m żyłki 0,50. Stosuję 70-ciocentymetrowe przypony z odpowiednio cieńszej plecionki, ale o dużej wytrzymałości i pojedyncze haki nr 7,0. Moim zdaniem najlepszym okresem połowu sumów jest początek lipca, a najczęstsze brania między pierwszym, a dziesiątym lipca. Bardzo dobry jest również październik. Idealna pora i pogoda przy połowie sumów, to wieczór, wiatr i raczej chłodniejsze dni." Nie oznacza to jednak, że zawsze i od razu (nawet po przeczytaniu niniejszego artykułu) można suma złowić. Niejeden z wędkarzy przekonał się, że łowiąc najwłaściwszym sprzętem, na najlepszą przynętę, przy najlepszej pogodzie, w najlepszym, sumowym miejscu - można wrócić do domu o kiju. Hilary Jałoszyński Starosta Obornicki wydał we wtorek komunikat dla mieszkańców, w związku ze znalezieniem śniętych ryb w rzece Wełna. Starosta zwrócił się do mieszkańców, by do czasu wyjaśnienia przyczyny, w rzece nie poić zwierząt, nie wędkować oraz unikać kontaktu ze śniętymi rybami. Tymczasem zdaniem burmistrza Rogoźna przyczyną śmierci ryb jest wysoka temperatura. Wątek: Stanowiska ryb - rzeka (Przeczytany 14790 razy) elvis77 Bardzo dużo na forum jest wiadomości itd. Natomiast bardzo mało jest informacji na temat miejsc w których przebywają ryby. Wiem,że to nie jest proste,ale można z grubsza określić gdzie mogą przebywać ryby. Jaki gatunek i w jakiej strefie rzeki się znajduje. Czy to w zależności od pory roku,dnia,wysokości wody itp. Są koledzy na forum,którzy się specjalizują w połowach rzecznych,więc liczę na ich pomoc. Zapisane Grendziu Elivis ja się uczyłem rzeki z książki najpierw "Wędkarstwo rzeczne" Marka Szymańskiego - to jest elementarz, co prawda tam bardziej chodzi o drapieżnika, później to godziny rzutów nad brzegami, główkami, przysiekami itd itp. Wędkarze czy to gruntowi czy spławikowi nad wodą, każdy ma swoje teorie i taktyki, ja podglądam czasem i jak mi coś pasuję to papuguję, niestety odpuściłem sobie rzeki z 2 lata temu... Jak już jadę to tylko na spinning. Zapisane Ja polecam książkę Wacława Strzeleckiego pt. "Czytać w rzece rozumieć ryby" . Obowiązkowa lektura dla każdego łowcy w rzekach !! Zapisane Fajny realny rzeczny odrzański prawdziwy Zapisane StaśKlasyczny Feeder Ufff... temat rzeka. W tym roku po raz kolejny się przekonałem o nieprzewidywalności Wisły Dwa miejsca, których w ubiegłym latach były rynienki wyżłobione przez prąd wsteczny w tym roku zostały zasypane piachem i jest płycizna. Na prostce, gdze zawsze było dość głęboko pojawił się półwysep z piachu wychodzący w rzekę jakieś 20 metrów. W ogóle w tym roku, w miejscach dość głębokich, pojawiło się sporo blatów – również w okolicach ostróg. Teraz jest bardzo niski stan Wisły i wygląda ona zupełnie inaczej, niż rok temu podczas niskiego stanu wody. W tym roku pływałem kajakiem po warszawskim odcinku Wisły - na środku rzeki są szerokie i długie, głębokie na 10 centymetrów płycizny. Kajak szoruje po dnie. Gdzie szukać ryb? Ja szukam:1. leszcza (a) w rynnach żłobionych przez prąd wsteczny, znajdujących się dość blisko brzegu, (b) w dołkach, mniej więcej w połowie ostróg po stronie zapływowej (c) na napływie ostrogi prawie na jej główce (jeśli ostroga jest samotna).2. suma (a) w okolicach wypłaceń za ostrogami – głównie w zagłębieniach między ostrogą a wypłaceniem za szczytem ostrogi po stronie zapływowej (b) na średnio głębokich prostkach w pobliżu nurtu, (c) w rynnach z prądem wstecznym. (nie łowię suma na spinning, lecz stacjonarnie, na grunt)3. sandacza na spinning w nocy – (a) na napływach ostróg, chyba nawet głównie w miejscach płytszych, - (b) w dzień i w nocy – za przelewami. (c) podobno na opaskach, ale ja miałem zawsze słabe wyniki i w nerwice popadałem ze względu na ilość zaczepów i szczupaka – (a) u nasady ostrogi po stronie zapływu i w ogóle w dołkach zapływowych ostróg, (b) na wymywanych, wysokich brzegowo łukach rzeki – tam, gdzie brzeg jest mocno zarośnięty trawami, a w wodzie znajdują się jakieś zwalone drzewa, (c) w miejscach bogatych w roślinność podwodną – na 1 – 1,5 metrowych łąkach podwodnych, gdzie nurt jest dość spinning łowię przede wszystkim woblerami. Nie nastawiam się nigdy na klenie, jazie i brzany, więc ich nie szukam i nie potrafię stawiać hipotez, co do ich miejsca bytowania. Zapisane DarekZłów i wypuść, jeśli po polsku:catch and release, if you want. Dobre pytanie, a odpowiedź długa jak rzeka. Wszystko zależy którą rybkę szukamy. Łowie w małej rzece-no dobrze napiszę to Liswarta w jej górnym odcinku. Melioranci ją mocno poprostowali ale rzeka daje sobie radę. Poluje na jelce, płocie, klenie, wiosną szukam na spokojnych prostkach przy burtach (jazie) pod krzakami (klenie).Latem gdy przychodzi niska woda większość ryb chowa się w zbiornikach poniżej progów, natomiast gdy woda się podniesie chowają się pod warkoczami roślin, za kamieniami czy też innymi powrót ryb w miejsca spokojne i w miarę co napisałem to tylko ogólny by się odnieść do każdego gatunku wyniki ma wpływ poziom wody,jej temperatura,zawartość tlenu,dostępność pokarmu i wiele innych czasami przejść kilometr czy dwa i nie zobaczyć nawet ogona od ryby i to w miejscach w których wydaje się nam że tam pachnie kawałeczek dalej w mało atrakcyjnym miejscu (z naszego punktu widzenia i rozumowania) roi się od w jaki łowię przypomina raczej polowanie na upatrzoną lub wydłubywanie podkradnij się i złów,tak to wygląda. Zapisane Piotr Odgrzeję temat, bo temat główka na Odrze. Na rysunku pominąłem takie ryby jak płoć na naprądowej przy nurcie, leszcz na wleczonego przy nurcie, sandacz w dzień, szczupak na trupa z gruntu. Wymagałoby to osobnego komentarza do każdego że łowię ciężko, ponieważ szukam główek głębokich, z szybkim nurtem międzygłówkowym, z kamieniami na dnie, czyli ogólnie główek ciężkich do zaznaczyłem kilku punktów w samym nurcie rzeki, które obławiam w główki długie w nocy (a więc i duże klatki), w dzień preferuję od tego, co tutaj narysowałem, staram się łowić z brzegu i nie siadać na samej główce. Ale niektóre techniki połowu oczywiście wymagają łamania zasad. Do typowania główek jako najlepszych w rzekach żeglownych, wykorzystuję znaki nawigacji żeglugi śródlądowej (byłem kiedyś marynarzem, więc jest mi łatwiej).Reszta to doświadczenie. Zapisane *Jedynie upór i determinacja są wszechmocne*Mirosław Mirku, napisów na zdjęciu nie da się odczytać. Za małe jest Zapisane Krwawy MichałPurple Life Matters OK Michale i dzięki za uwagę. Dla mnie są czytelne, bo sam je napisałem. Pomyślę jak to wykonać Zapisane *Jedynie upór i determinacja są wszechmocne*Mirosław Zapisane Krwawy MichałPurple Life Matters Odgrzeję temat, bo temat główka na Odrze. Na rysunku pominąłem takie ryby jak płoć na naprądowej przy nurcie, leszcz na wleczonego przy nurcie, sandacz w dzień, szczupak na trupa z gruntu. Wymagałoby to osobnego komentarza do każdego że łowię ciężko, ponieważ szukam główek głębokich, z szybkim nurtem międzygłówkowym, z kamieniami na dnie, czyli ogólnie główek ciężkich do zaznaczyłem kilku punktów w samym nurcie rzeki, które obławiam w główki długie w nocy (a więc i duże klatki), w dzień preferuję od tego, co tutaj narysowałem, staram się łowić z brzegu i nie siadać na samej główce. Ale niektóre techniki połowu oczywiście wymagają łamania zasad. Do typowania główek jako najlepszych w rzekach żeglownych, wykorzystuję znaki nawigacji żeglugi śródlądowej (byłem kiedyś marynarzem, więc jest mi łatwiej).Reszta to opis i obrazek a gdzie na dużego leszcz w dzień Twoim zdaniem ? Zapisane Naprądowa przy nurcie tuż koło szczytu główki (ale zestaw musi być na szczycie przelewu a nie bliżej). Ale rzucasz w nurt z brzegu, prąd wody "wbije zestaw" pod kamienie. Opisywałem już swój sposób z efektem spadochronowym łowiąc zimą klenie. Zapisane *Jedynie upór i determinacja są wszechmocne*Mirosław Fajnie by było jak gdzieś ktoś by zrobił jakiś słownik z obrazkami. Nadprądowa, opaska, ostroga, przy nurcie, koniec warkocza, przykosa. Mieszkam i łowie nad Wisłą koło Bydgoszczy a połowy tych terminów nie znam. Czy ktoś mógłby wkleić obrazek z dwiema główkami, prąd z prawej do lewej i narysować gdzie szukać leszcza, gdzie sandacza i czy jest różnica dzień czy noc w miejscówce? Zapisane W 1993 roku Pan Jerzy Komar popełnił taki Słownik Wędkarski. Jest tam trochę przeinaczeń, bo ja na przykład łachą nazywam wypłycenie pomiędzy główkami, a Pan Komar nazywa łachą starorzecze. Nie mniej, dobra pozycja. Zapisane *Jedynie upór i determinacja są wszechmocne*Mirosław WPHUB. odra. + 5. KTS. 14-08-2022 11:02. Śnięte ryby w rzekach w Polsce. Poprawia się sytuacja w Lubuskiem. Coraz mniej śniętych ryb na lubuskim odcinku Odry. Trwa nie tylko oczyszczanieSkupię się jednak głównie na poszukiwaniach prowadzonych pod kątem spinningu, jako że polowania na białoryb przy pomocy zestawów spławikowych bądź gruntowych wydaje się znacznie prostsze. Polega bowiem na znalezieniu obiecującego odcinka i dokładnym wygruntowaniu dna, pozwalającego na lokalizację wszelkich dołków, krawędzi spadków, niekiedy przeszkód zalegających na dnie. To już połowa sukcesu. Dalej to odpowiednia kompozycja zestawu, skład zanęty, rodzaj i wielkość podanej przynęty i sporo drobnych spraw, o których... każdy doświadczony spławikowiec mógłby książkę napisać. Zacznijmy od miejsca wybitnie charakterystycznego: Narwiańska główka, jedyna taka mi znana. Zbudowana ze złomów skalnych przez dziesięciolecia ulegała rozmywaniu. Aż wreszcie ktoś pomysłowy, a w niej zakochany, postanowił ją wzmocnić po swojemu. Nasypał więc betonowych fragmentów z rozebranego ogrodzenia. Szpetnie to wygląda, jest w dodatku niebezpieczne dla próbujących dotrzeć do szczytu. Kawałki muru chyboczą się pod stopami, więc w każdej chwili można zaliczyć upadek i kąpiel. Ale ryby są. Co roku, z dołu za szczytem główki padają okołometrowe sandacze, niekiedy trafi się podobnej wielkości szczupak, także sum. Niestety jest to miejsce tylko dla doświadczonych wędkarzy, dysponujących mocnym sprzętem. Stare głazy, potem uzupełnione o zmywane fragmenty ogrodzenia, zalegają na dnie nawet 15 m od główki. Tak więc bez solidnej plecionki ani rusz. A i tak trzeba być przygotowanym na spore straty w przynętach. Z żyłką, nawet 0,30 mm, nie ma co podchodzić. Na pięć rzutów 4 rwania są pewne. Oczywiście można poprowadzić „gumę” nieco wyżej, lecz wówczas nie ma co liczyć na branie. Zwalone do wody drzewo, nieco dalej wystający pień, mówią same za siebie. Szczególnie interesujące jest to drzewo. Woda wymyła przed nim i pod nim rynnę głęboką na ok. 2,5 m (głębokości odnoszę do średnich stanów wody). To doskonałe miejsce na szczupaki i okonie. Jednak pod warunkiem, że wabik dosłownie ociera się o gałęzie. Przy czym te zanurzone, widoczne ze skarpy przy nasadzie pnia, sięgają znacznie dalej niż te na powierzchni. Więc bez polaroidów ani rusz. Co podawać? Na napływie tonący wobler. Tak rzucony, by nurt wcisnął go pod pień. Owszem, dałoby się spławić wobka nawet i na dziesięć metrów dalej, tuż nad dnem, jednak wówczas wyjęcie nawet ledwie miarowego szczupaczka staje się prawie niemożliwe. Ryba na pewno zdoła się wbić w gałęzie. Strona zapływowa – guma lub przeciążona wirówka podana na skraj gałęzi błyskawicznie dojdzie do dna.. I tak, jeśli wirówka nr 3 ma zwykle ok. 6 g, to tu potrzeba 10 g. Musi jednak idealnie pracować, bo ściągana z prądem na odcinku nie dłuższym niż 10 m pozostaje w polu widzenia drapieżników może z pięć sekund. Równie mocno obciążone, agresywnie pracujące kopyto, popracuje nieco dłużej. Czy są jakieś inne ryby? Są jazie, w ciepłej porze roku lubiące buszować między zatopionymi gałęziami. Niestety, tu już trzeba speca z dużą dozą szczęścia. Speca dlatego, że poprowadzenie w poprzek nurtu lub po skosie małego woblerka na delikatnym zestawie, gdy tor prowadzenia musi być skalkulowany co do kilku centymetrów, a potem błyskawiczne wyprowadzenie ryby na otwartą wodę, wymaga dużych umiejętności. Pojawiają się tutaj także klenie, na granicy nocy i dnia zaglądają sandacze, a w środku upalnego, letniego dnia harcują bolenie. Te gatunki mają niedaleko inną, znacznie ciekawszą dla siebie miejscówkę. Drzewo zaparło się gałęziami o twardy, piaszczysty garb, którego szczyt jest ok. 1,5 m pod powierzchnią. To twór przypominający twardą, jeziorową górkę. Jej łagodne spady schodzą do ok. 3 m. Trudność w tym, że drzewo oddalone jest od brzegu o ok. 40 m. Niczym małym się tam nie dorzuci. Więc o kleniach trzeba zapomnieć. W użytku będą tylko ciężkie, dalekosiężne przynęty w postaci boleniowych wahadłówek i dość mocno obciążonych gum. A tu już dowód na to, że nie powinno się uparcie trzymać stereotypów. Trzy poprzednie fotki zrobiłem w tym samym rejonie, na odcinku ok. 500 m. W pięciu to obławialiśmy, zaliczając tylko jakieś niewielkie okonki. Sandacze się nie pokazały, w podręcznikowych miejscach szczupaków nie było. Lechola jako jedyny, już na zakończenie dnia, postanowił popróbować inaczej. Średniej wielkości rippera posyłał w główny nurt, gdzie jest najgłębiej, ale woda nie sygnalizuje obecności jakichkolwiek przeszkód na dnie. I dlatego jako jedyny zszedł z tarczą. A myśmy nie wzięli pod uwagę, że to był początek grudnia, więc drapieżniki wolały poszukać grubej, spokojnej wody. Znowu Narew, końcówka maja. Miejsce, do którego z racji podmokłego, silnie zarośniętego brzegu bardzo trudno się przedrzeć. Co więcej – to jedyne takie miejsce na odcinku ok. 150 m. Na sukces można tam liczyć najwyżej do połowy czerwca, póki roślinność zanurzona do końca nie zdominuje tej maciupkiej zatoczki lub dopiero w październiku, gdy zielsko zbutwieje. Skarpa dlatego się trzyma, że stara, zwalona przez bobry wierzba jest silnie ukorzeniona. Właśnie korzenie nie pozwoliły kolejnym przyborom na zniwelowanie cypelka. Za to, w sobie wiadomy sposób, przyroda utworzyła maciupeńką, nieco przymuloną zatoczkę z głębokością ok. 1,5 m. Obłowić ją można tylko z jednego miejsca. O jakieś 8 m niżej (w prawo) mokry brzeg nieco się podnosi, maciupkim cypelkiem wrzynając się w nurt. Tylko stamtąd można posłać wabik w taki sposób, by spadł tuż po wierzbą, nie zaczepiając o wystające gałęzie drugiej, mniejszej wierzby. Co więcej – to miejsce tylko na bezwietrzną pogodę. Najmniejszy podmuch jak nie posadzi wabika na suchych badylach, to zepchnie w stronę środka. A wystarczy, że wpadnie o metr za daleko, gdzie już się robi piaszczysta łacha, by nie było szansy na branie. Czym wabić ryby? Wirówka nr 2 lub 3 ewentualnie wobler wielkości 4-7 cm. Przy tak niewielkiej głębokości w zasadzie można spodziewać się brania w każdej partii wody, bo start na półtora metra to dla szczupaka nie problem. Wolę jednak wirówkę. Precyzyjnie podana pod pień, z racji tego, że woda w zatoczce prawie stoi, od razu dojdzie do dna, wędkarzowi pozostawiając większe pole manewru. Jednak niewykluczone, szczególnie w pogodny, letni dzień, że zębaty będzie czatował pod powierzchnią, wygrzewając się na słońcu. Toteż prędzej zaatakuje to, co ma dosłownie przed nosem, niźli zejdzie o metr niżej. Więc lepszy będzie wobler. Tu, z racji odległości, już gorzej widać miejsce. Ale trochę da się dostrzec. Zerknijcie między gałęzie uschniętego krzaka. Na środku rzeki, przy bezwietrznej pogodzie, widać wyraźne zmarszczki na powierzchni. To sygnał, że na dnie coś zalega. Owszem, to kilka głazów, tworzących śródrzeczną rafę. Na godzinę przed zmierzchem i jeszcze dwie godziny po wschodzie rafa dostaje się we władanie sandaczy. Nie tych ledwie miarowych malców, dostępnych bliżej brzegu. Tam jak już coś się skusi na gumę, to będzie to co najmniej dwójka. Ale nie tak hop-siup, że dwa rzuty i jest ryba. Sandaczy coraz mniej, a w dodatku lubią się przemieszczać. Niekiedy wyjdą na żer dopiero grubo po zmroku, najadając się w kwadrans. Czyli w czasie, kiedy da się wykonać pięć, niechby dziesięć rzutów. Jeśli nie uda się „wstrzelić” w czas ich aktywności żerowej, to na branie nie ma co liczyć. Niestety, są dwa inne problemy. Po pierwsze odległość od brzegu, sięgająca ok. 50 m. Trzeba niezłego sprzętu i sporo doświadczenia, by trafić kilka metrów przed widoczne zakłócenie nurtu i przeprowadzić gumę między głazami czy tuż obok nich. W sumie to jest dziesięć, może piętnaście metrów przebiegu wabika, kiedy można liczyć na branie. Potem to już tylko jałowe ściąganie gumy do siebie, gdy atak niemal graniczy z cudem. Problem drugi to oczywiście rwania. Tak więc znowu tylko mocna, dobrej jakości plecionka, dzięki której da się rozgiąć hak. Szarpanie na żyłce, próby odstrzeliwania, a wreszcie niemal pewne rwanie, już po pierwszym razie może wypłoszyć ryby. Czysta wędkarska poezja! Zresztą okraszona sporą dawką surwiwalowych doznań. Oto piaszczysta, najeżona korzeniami skarpa. Niemal równie gwałtownie spadające dno wygląda podobnie, też pełne uwad. Spójrzmy jednak na te zwary, wyraźnie widoczne o 10 m od brzegu. Tworzą się za wysokim cypelkiem, z którego pstryknąłem fotkę. Co więcej, z cypelka wystaje pień zwalonego, zatopionego drzewa. Też mocno ukorzenione, więc kolejne przybory nie mogą się z nim uporać. Pod warkoczem nawet do 6 m wody. Skotłowanej, płynącej stosunkowo szybko. Dno twarde, przede wszystkim żwirowe. W zatoczce bliżej brzegu już nieco płycej, ale dno równie twarde. To oczywiście królestwo sandaczy, a nocami także suma. Niestety, nocne łowy w tym miejscu tylko dla największych ryzykantów. Z wysokiej skarpy zbyt łatwo objawić się w wodzie. A tu już na drugim metrze od brzegu jest ze dwa metry rwącego, kręcącego nurtu. Tu nawet przy doskonałej widoczności, jeśli komuś chce się wędrować na styku skarpy i wody, trzeba uważać na każdy krok. Szczególnie, że burta piaszczysta, więc można widowiskowo zjechać. Jeszcze trzeba mieć na uwadze, że spadek dna jest prawie tak samo stromy, więc kąpiel w woderach może zakończyć się tragicznie. W ten dół posyłam tylko mocno obciążone gumy. 10 g zwykle nie wystarcza, by opukać dno, więc 15 g to minimum. Ale też i ostro nurkujące woblery. Nie tyle dla sandaczy, co dla szczupaków. Te siedzą bliżej brzegu, wybierając spokojniejsze rejony z mnóstwem cieni prądowych. Są i okonie, naprawdę grube. Trafiają się bardzo rzadko, ale gdy się któryś połakomi na sandaczową gumę, to nie ma mniej niż 30 cm. Owszem, kręci się ich trochę przy samej burcie, niemniej będą to sztuki nie większe niż 25 cm. Spójrzmy jeszcze na ledwie widoczne, na dalszym planie, patyki wystające z wody, te pod pochylonym drzewem. Na kolejnej fotce to samo, z przybliżenia. Pomyśleć, ledwie ze 20 m dalej, a taka zmiana nastroju. I rybostanu. Tu już maleńkie królestwo jazi. Co prawda nie łowię ich w sposób celowy, niemniej miło siąść i popatrzeć, gdy zaczną oczkować tuż przy patykach i odrobinę za nimi. Poczekałem kiedyś, schowany za krzakiem. Uff! Pokazywały się kabany po 2 kg, może nawet więcej. Kilka mniejszych sztuk, na przestrzeni paru lat, przypadkiem jednak się trafiło. Przypadkiem, bo celowałem w lubiące się tam zakręcić okonie. Niekiedy podchodzą niewielkimi stadkami takie „patelniaczki” po ok. 25 cm. One też lubią się posilić drobnicą buszującą między patykami a brzegiem. Niestety, wiaterek był dość silny, więc na zmarszczonej wodzie niewiele widać. Po uważnym wpatrzeniu się (nie w Olgierda, ona tam tylko gumy koncertowo rwał) można dostrzec niewielkie zakłócenia nurtu, widoczne dokładnie nad kapeluszem Ola. Tu, na odcinku kilkudziesięciu metrów, rzeka załamuje się nad serią zwalonych, leżących w poprzek nurtu, potężnych pni. Prawdopodobnie dęby. Miejsce mało uczęszczane, bo dojechać nie sposób (kopny piach), grunciarskiego czy spławikowego majdanu nie chce się dźwigać przez kilkaset metrów. W dodatku łowisko piekielnie przynętochłonne. Nawet przy mocnej plecionce trzeba się liczyć z wielkimi stratami. Czy warto? To na pewno królestwo sandaczy, także i grubych sumów. Oczywiście trzeba jeszcze trafić w czas aktywności żerowej. I oczywiście być zaopatrzonym w spory zapas przynęt, tudzież odporność psychiczną na szybkie uszczuplanie zawartości pudełek. Można też odpuścić sandaczom i przy pomocy woblerów czy wirówek zapolować, tuż przy skarpie, na szczupaki i okonie. Dość gwałtowny spad tuż przy brzegu, obfitujący w liczne występy czy oderwane od skarpy kępy darni, stanowią znakomitą bazę wypadową dla lubiących maskowanie drapieżników. Dlatego pamiętać należy o jeszcze jednym: przypony antyzębowe. I Olo się zdziwił, i ja też, gdy dosłownie pod nogami, przy ściąganiu gum posyłanych między zwalone pnie, zaatakowały szczupaki. Pstryk! – i po zawodach. Wiem, że rwanie na pniach, gdy suma strat jest powiększana o nietanie przypony fluokarbonowe, staje się zdecydowanie bardziej bolesne. Ale coś za coś. Czyż bowiem nie boli, gdy dwójkowy szczupak, po paru godzinach bezskutecznego biczowania wody, obcina jedną z ostatnich gum? Oto woda – marzenie dla wyznawców wszystkich „jedynie słusznych” metod wędkowania. To okolice wsi Ponikiew, lewy brzeg. I ubiegłoroczne zawody spławikowe z cyklu Maver Cup. Zwróćcie uwagę na ten długi, łagodny łuk. Ciągnie się on jeszcze wyżej, poza kadr, zaś niżej jest jeszcze z pół kilometra takiej samej wody. To bardzo długa, żwirowo-piaszczysta, miejscami kamienista, przybrzeżna rynna o głębokości 3-4 m. W wakacje szalenie trudno znaleźć tam wolne miejsce, bo na całej długości, czyli prawie 2 km brzegu, wyrasta miasteczko namiotowe, ale do czerwca, potem od września, to raj dla wszelkiej maści wędkarzy. Spinningista, jeśli chce obłowić każdą z ciekawszych miejscówek, nie wyrobi się w ciągu jednego dnia. Jest tu bowiem tak wiele miejsc, że szalenie trudno się zdecydować, gdzie stanąć. A w każdym z nich można popróbować gum wszelkiej maści, woblerów i praktycznie wszystkich przynęt, które człowiekowi udało się wymyślić. Bywa, że przy tym samym zwalonym drzewie tuż pod burtą czai się szczupak, nad jego głową, przy gałęziach, urzęduje stadko jazi czy kleni, walnie boleń. Dziesięć metrów dalej, już w rynnie, warto poszukać sandacza, a i sum się trafi. Ale w tej rynnie kręcą się też i grube szczupaki, nieobecne przy brzegu, więc przeciwzębowy przypon staje się koniecznością. Niestety, ten odcinek czasy świetności ma już za sobą. Od początku lat 90 wali tam całe środkowe i północno-wschodnie Mazowsze, a widywałem już rejestracje wielkopolskie czy poznańskie. W dodatku to rejon, gdzie niemal w każdy weekend odbywają się zawody, głównie spławikowe. Toteż kilkusetmetrowe odcinki brzegu bywają wyłączone z wędkowania. Jak wspomniałem – już po czasach świetności. Chyba człowiek nie zdołał wymyślić nic, czego tamtejsze ryby nie widziały. Codziennie sypią się do wody setki kilogramów zanęt, codziennie śmiga w toni kilka setek wszelkiej maści przynęt spinningowych. Dopiero jesienią, gdy presja zmaleje i brzegi opustoszeją, naprawdę warto tu zapolować. Na gruby białoryb lub coraz bardziej nieliczne, lecz stosunkowo spore drapieżniki. Miejsce z pozoru nieciekawe, prawda? To akurat królestwo Bysiora, czyli Borsuki n. Narwią. Tyle, że do tego „królowania” przyznawać się będzie co najmniej kilkuset innych wędkarzy, tłumnie walących tu przez cały sezon. Szczególnie, że tuż obok jest rybaczówka PZW, z możliwością wynajęcia pokojów i stołowania się w stosunkowo niedrogiej knajpce. Wróćmy do miejsca. Otóż tu na powierzchni wody prawie nic nie widać. Prawie żadnych załamań, zawirowań itp. A to dlatego, że tuż przy brzegu zaczyna się gwałtownie opadająca, prosta, twarda rynna. Trzeba stanąć tuż nad wodą, by dostrzec, że pierwsze trzy metry to łagodny, piaszczysty skłon, który niemal natychmiast zamienia się w gwałtowny spad. O czym zresztą Tomek się przekonał, wykonawszy o jeden krok za daleko. Co poskutkowało jesienną kąpielą, w opakowaniu, aż prawie do ramion. Mnie się udało, bo zrobiłem tylko pół kroku za daleko i miałem wodę w jednym z woderów. Zapewniam jednak, że wyjść bardzo trudno. Piaszczysty, gwałtowny spad jest stosunkowo miękki, więc podchodzenie pod górkę, szczególnie gdy w woderach pełno, staje się arcytrudnym zadaniem. To jedno z nielicznych miejsc, gdzie z braku charakterystycznych śladów na wodzie, a też z racji tego, że na kilkuset metrach brzegu dno jest niemal niezmienne, nie trzeba zbyt mocno kombinować z przynętami. Zważywszy na fakt, iż można tu liczyć praktycznie na wszystkie ryby spinningowe, dobór wabika determinowany będzie przez to, na jaki gatunek się nastawimy. Jeśli jaź, kleń, okoń czy niezbyt duży szczupak, to raczej blisko brzegu, przy linii roślinności wodnej, na spadzie. Jeśli grubszy szczupak, sandacz czy sum, to oczywiście ciężej i dalej, w głównym nurcie. I jeszcze boleń: te biją praktycznie na całej szerokości rzeki. Zwykle im bliżej brzegu, tym mniejsze. Podręcznikowe miejsce, prawda? A figa! Dwie mini zatoczki, rozgraniczone przez wystającą skarpę, są niemal zupełnie jałowe. Ponad dwadzieścia lat tam zaglądam, mając na rozkładzie z tych miejsc najwyżej ze trzy szczupaczki i trochę drobnych okoni. A wszystko przez układ dna, łatwy do sprawdzenia przy pomocy mocno obciążonej gumy. Otóż przybrzeżny spadek, który zdaje się dość ostry, natychmiast się kończy prawie płaskim blatem z metrową wodą. Dopiero z piętnaście metrów dalej zaczyna się kolejny, dość stromy schodek do czterometrowej, piaszczystej rynny. Jednak próżno w niej szukać drapieżników. Za to warto stanąć z bolonką, znaleźć tę oddaloną rynnę, dokładnie wygruntować i... naprzód! Jeśli precyzyjnie położy się mocno obciążoną i sklejoną zanętę w sporej ilości, to jest szansa na ściągnięcie grubych leszczy i płoci. Ze spinningiem nie ma po co wchodzić. Najwyżej, jak ja czasem to czynię, na kwadrans zaglądam tylko by się kolejny raz przekonać, że tracę czas. Nie wszystko złoto, co się świeci. Dlatego, na powierzchni nurtu nie widać nic, co mogłoby sugerować układ dna, nieodzowne jest wykonanie kilku, kilkunastu rzutów sondażowych. W tym miejscu woda wygląda niemal identycznie jak w poprzednio opisanym miejscu w Borsukach. Jednak już pierwsze kilka pociągnięć mocno obciążoną gumą pozwolą się przekonać, jak wielkie są różnice. Urokliwy zakątek, urokliwy widoczek, prawda? Warto być nad wodą o świcie, nie tylko z powodu ryb. Warto też się przedzierać przez gęstwinę krzaków, pokrzyw, jeżyn, dzikich malin, mokradło, gdzie nogi zapadają się w błocku do połowy łydki. Czy aby na pewno warto? W prawym dolnym rogu widać rzadkie listki. Tam, a jeszcze i kilka metrów dalej, w stronę środka, nie ma nawet metra wody. To się ciągnie na odcinku kilkuset metrów. Nawet o ukleję tu trudno, a cóż dopiero o drapieżnika. Więc po co przedzierać się przez krzaki? Spójrzmy więc w lewy dolny róg fotki. Przy samej krawędzi kadru, mimo lekkiego sfalowania powierzchni, widać niezbyt wyraźne zakłócenie nurtu. A to dlatego, że jest tam twarda, poprzeczna przykosa. Dno dość gwałtownie opada o 30-40 cm. Druga taka jest o ok. 400 m niżej. Obie mają ten sam charakter: zwykle siedzi tam przynajmniej jeden szczupak dyżurny, niekiedy kilka okoni – patelniaków i lubi zakręcić się boleń. Co ciekawsze – od czasu, gdy to odkryłem, czyli już z piętnaście lat, skuteczne bywają tam tylko dwie przynęty: DAM Libelle nr 2 o złotawej paletce i Salmo Minnow 6 cm imitujący bodajże strzeblę, ale od biedy kiełbiopodobny. Ewentualnie okoń, jeszcze czasem skusi się na „lepperkę” nr 1 lub 2. Jak to odkryłem? Włączył mi się szwendacz, to i znalazłem przejście przez krzaki. A to ze 300 m przedzierania się przez totalny sajgon. A przejście tylko jedno. Nie chciało mi się przedzierać z powrotem, więc będąc w spodniobutach, postanowiłem pójść przy brzegu. Szybko trafiłem na pierwszą przykosę i jeszcze szybciej wydłubałem stamtąd dwa szczupaki. Jeden pod dwójkę, drugi niewiele ponad wymiar. Poszedłem więc dalej, znajdując i drugą. Znowu szczupak. Ale... tak lekko nie ma. Mogłem albo wrócić do miejsca wejścia, albo iść dalej i poszukać możliwości wyjścia. Znalazłem, o kolejne pół kilometra dalej. Rzadko tam zaglądam, a to z racji trudności z przejściem. Mając też świadomość, że jeśli tamtejsze szczupaki są chwilowo nieobecne lub bez apetytu, to mam przynajmniej trzy godziny bezproduktywnego brodzenia po zarośniętej, miejscami grząskiej płyciźnie. I oto mamy maj i rozlewiska w Pogorzelcu. Kawał pięknej, przebogatej, urozmaiconej wody. Zdawałoby się, że każdy spinningista może się tam wyszaleć. Być może, ale nie w maju. Dopóki grążele nie zaczną wystawać na powierzchnię, dopóki między liśćmi a powierzchnią zostaje choć ze 20 cm wody, to praktycznie nie ma czego szukać na otwartej, głębszej wodzie. Lwia część zębatych urzęduje w gąszczu młodych liści. Na wyścigi z drobnymi okonkami obżerają się wylęgiem (prawy dolny róg fotki, na tle żółtego liścia). Nie muszą się uganiać, wystarczy w odpowiednim momencie otworzyć paszczę i zassać kilka, nawet kilkanaście takich „przecinków”. To jakby śniadanie podane do łóżka. Lecz gdy się trafi coś nieco większego, powoli przechodzącego tuż nad czatownią, w zasadzie nie powodując konieczności długiego skoku, to jeszcze lepiej. A tym „czymś” okazały się prowadzone pod samym wierzchem wirówki. Wodnick postawił wówczas na Black Furry nr 2, ja niezmiennie trzymałem się „lepperki” nr 3. W zasadzie wyniki mieliśmy niemal identyczne, czyli ok. 10 podwymiarków. Ale wreszcie trafił się i taki: Kilka dni później, z tego samego miejsca, choć grążele zdążyły podrosnąć i trudniej było poprowadzić blaszkę, trafił się ciut mniejszy. Tymczasem, co usłyszeliśmy od przystaniowego, do wielkiej rzadkości należało, by ktokolwiek zszedł nawet z ledwo miarowym szczupaczkiem. Bo większość wolała szukać głębiej, na otwartej wodzie. Skąd najwyżej dało się na paprocha wydłubać jakieś okoniątko. Tam zębate zaczęły zagryzać dopiero od połowy czerwca. Niestety, rok później, w tym samym grążelowisku, przy takich samych warunkach atmosferycznych, nie połowiliśmy. Zaledwie kilka szczupaczątek nie przekraczających nawet połowy wymiaru. Gdzie były te większe? Nie wiadomo. Na głębszej wodzie też ich nie było. Może więc tylko nie miały apetytu? Dodam, że w podobne grążelowiska lubię się zapuścić w środku lata, w słoneczne dni, ale musi być bezwietrznie, by falująca woda nie płoszyła wygrzewających się drapieżników, a wąskie tunele między liśćmi były doskonale widoczne. Warunek drugi – mocny sprzęt. Letnie grążele są już bardzo mocne, więc nawet na plecionce trudno je zerwać. Dlatego zestaw musi gwarantować możliwość błyskawicznego, siłowego wyholowania ryby. I ostatni warunek: precyzja rzutu i prowadzenia. Trafiać trzeba niekiedy w dwudziestocentymetrowe przerwy między liśćmi, prowadzić zygzakami, omijając plątaninę łodyg, w tunelach mających nie więcej niż pół metra szerokości. Rewelacyjnie może być wtedy, gdy uda się położyć blaszkę na liściu. Jeśli schował się pod nim zębaty, to z pewnością zainteresuje się, co mu pacnęło nad głową, a gdy sekundę później delikatnie ściągnięta blaszka zamigocze w opadzie tuż przed nosem, to atak jest niemal pewny. Nie polecam tej sztuczki nikomu o kiepskim refleksie i słabych nerwach. Pół sekundy spóźnienia z zacięciem przyniesie tylko gwałtowny skok adrenaliny i kocią mordę. Na koniec skrótowo zerknijmy jeszcze na znacznie mniejszą, za to bez porównania czytelniejszą, niewielką rzeczkę. Nieciekawe, prawda? W dodatku zachmurzone, grożące deszczem niebo, zaroszone trawy odstraszające nieprzyjemną, chłodną wilgocią... Spójrzmy jednak na to drzewko po lewej stronie. Po przejściu stu, czy więcej metrów brzegiem, skąd widać tylko pół metra wody nad piaskiem i prawie żadnego życia, nagle trafiamy na dołek ok. 1,5 m. Można popróbować i spinningu, bo w tym dołku niemal na pewno siedzi szczupak. Wolałbym jednak jedną leciutką, krótką wędkę z maciupkim spławikiem i równie króciutką wędkę żywcową. Najlepiej z kiełbiem, choć na upartego może być i płotka. Pod spławik – żadnej zanęty! Najwyżej pół garstki rozmoczonych płatków. Na haczyk zaś najlepiej kulka ciasta. Lubią to płocie. Niewielkie, zwykle maks. 25 cm. Jedynie wiosną, gdy wejdą tu ryby na tarło, można powojować z takimi 25-35 cm, ale trwa to najwyżej 2 tygodnie. Białe robaki nie będą się cieszyć wzięciem. Na czerwonego czy ochotkę owszem, płoć się skusi, ale szybsze będą okoneczki i jazgarze, więc szkoda nerwów i czasu. Takie strugi mają jednak wielce pozytywną cechę. Otóż raz namierzony dołek niemal zawsze pozostanie w danym miejscu. Nawet trzymetrowe przybory nie są w stanie go zmienić. Owszem, może naniesie tam z 10 cm piasku, może o tyle samo zrobi się głębiej, niemniej w podobne miejsca, raz rozpracowane idzie się jak po swoje. Co ciekawsze – niemal zawsze stoi tam dyżurny szczupak. Na większego niż kilóweczka nie ma co liczyć. Ciekawe jednak, że po zabraniu jednego już następnego dnia zadomowi się tam kolejny, taki sam czy ciut mniejszy. Jeszcze jedno, jeśli przez kwadrans nie ma brań lub skubie tylko drobnica, to trzeba wędrować do następnego dołka. Odrobinę szersza rzeczka, kryjąca tysiące niespodzianek. Przepiękna, ale szalenie wymagająca. To nic, że zaraz za tym ukośnym pniem, dzięki krystalicznie czystej toni, dostrzeżemy ponad dwa metry wody, że idąc prawym brzegiem, zaglądając między krzaki porastające zakole, dostrzeżemy każdy szczegół i każdą rybę w miejscach niewiele płytszych, że choć czasem trzeba podawać przynętę „spod siebie”, bo krzaki przeszkadzają, to precyzyjnie możemy obłowić każdy pień, każdy zatopiony krzak, każdy dołek. Przy rzutach na 5-7 m, gdy jeszcze w polaroidach widać każdy ruch przynęty i każdą przeszkodę, można poprowadzić z dokładnością do kilku centymetrów. Problem w czymś innym. Ano w tej czystości właśnie. Każdy ruch na brzegu, każde trzaśnięcie patyka pod nogami, każdy chlupot i zmącenie lustra spowodowane brodzeniem, każdy cień padający na wodę, łączą się z nieodwracalną, błyskawiczną ucieczką ryb z promienia co najmniej kilkunastu metrów, a zważywszy jeszcze na wysokość i stromiznę brzegu oraz fakt, że przez porastające je mnóstwo roślin nie da się zejść po cichu, o rybach prawie można zapomnieć. Nie uciekną tylko drobne okonie i ciekawskie jelce, dosłownie pod nogami gotowe postukiwać w przynętę. A już to: to po prostu szczyt zaniedbania i braku myślenia. Niechby tam wówczas wrzucić i wiadro rybich smakołyków, to i tak by podeszły, być może, nie wcześniej niż pół godziny po odejściu bałwana, który, widocznym będąc jak na świeczniku, gimnastykował się rybom nad głowami. Dodam, że tym bałwanem okazałem się ja... ale cóż, jak się kilka godzin głęboko brodzi w piekielnie zimnej wodzie, a jeszcze kiedy nieustannie dmucha przeraźliwie zimny, porywisty, wschodni wiatr, to z powodu wychłodzenia mogły się skurczyć zwoje mózgowe... Niemniej i z tego mam nauczkę, wielce wskazaną nie tylko tam, lecz głównie na pstrągowych siurkach: jeśli to możliwe, to nie wchodzić do wody. Do maskowania się wykorzystywać każdy pień, każdą większą gałąź, krzak dzikich malin czy nawet kępę wysokiej trawy, a każdy krok stawiać tak, by nie trzasnęła żadna gałązka, nie zaszeleściło zielsko nieostrożnie rozgarniane butami. Cóż bowiem nawet i z mistrzostwa w czytaniu wody, skoro ryby uciekną, zanim człek zdąży podejść i popatrzeć? Wiele lat zajęło mi zrozumienie, jak ważnym elementem jest rozpoznanie wody. Nawet mimo tego, że ten odcinek (na fotkach z Narwi są powszechnie znane miejscówki z Gnojna, Ponikwi, Chmielewa, Lipy, Borsuków, wreszcie z obrzeży Pułtuska), liczący sobie ze dwadzieścia kilometrów biegu rzeki, z każdym rokiem stanowi dla mnie zbiór zagadek. Zrozumienie nadchodziło powoli, a jego postęp stał się odwrotnie proporcjonalny do malejącego pogłowia ryb i gwałtownie rosnącej presji wędkarskiej. Dawno skończyły się czasy, że miejscowy na widok stołecznej rejestracji robił wielkie oczy, a kiedy to złowienie kompletu szczupaków czy sandaczy w zasadzie nie było problemem. Kiedy dziwnym było, że z nocnej zasiadki nie trafił się sum czy kilka węgorzy, bądź przyzwoity sandacz. Ale wówczas w zasadzie nie było potrzeby pieczołowitego, cierpliwego poznawania wody. Miałem kilka miejsc bankowych, z dobrym dojazdem i dostępem do wody. Nie trzeba było uganiać się po mokradłach i krzakach, by skutecznie połowić. Jedno miejsce, najwyżej pięć i materiał na pyszną kolację był. Proces wyrybiania zaczął się na początku lat 90, gdy wpuszczono sieciarzy. Trzech lat wystarczyło, by sytuacja dramatycznie się pogorszyła. Gdy sieciarzy pogoniono, zaczął się powolny wzrost, lecz trzy lata temu wrócili, a dzierżawca tego obwodu rybackiego, czyli ZO PZW Mazowsze, głęboko w... ma głosy dziesiątków tysięcy wędkarzy. Wolą dać zarabiać dwom uprawnionym rybakom, łowiącym w tym rejonie, niźli uwzględnić głosy ludzi, za których składki mają pensje, delegacje, służbowe samochody itp. Stąd właśnie bierze się konieczność szukania czegoś dla siebie. Rozpracowywania niby niepozornych, niekiedy trudno odnajdywalnych miejsc, trudno dostępnych. W obliczu narastającej presji rybackiej i wędkarskiej po prostu chyba nie mamy innego wyjścia. Nawiązując do poprzedniego tekstu, o miejscach niby tajemnych, dopowiem jeszcze jedno. W większości narwiańskich miejsc, prezentowanych wyżej, nie jestem w stanie w kilku zdaniach określić ścieżki dostępu do nich. Weźmy fotkę z pajęczyną rozciągniętą na widełkach uschniętego pnia. Otóż samo trafienie do ścieżki, to ze sto metrów marszu między krzakami. Ścieżki nie ma, śladów nie ma. To tylko optyczna pamięć kilku charakterystycznych drzewek i krzaków. Gdzie i sam, pierwszy raz będąc w danym sezonie, miewam spore trudności z odnalezieniem drogi. Krzak podrósł, bobry ścięły ze dwa drzewa i dziękuję. Czasem z pół godziny motam się między krzakami i pokrzywami, zanim odnajdę właściwy kierunek. I tak jest co roku – trzeba na nowo odkrywać, odczytywać, sondować, rozpoznawać dno i układ nurtu, z rozczarowaniem konstatować, że znikł jakiś krzak moczący się niedawno w wodzie, że kawałek dalej nurt czy bobry położyły inne krzak czy drzewo... Ot, po prostu uroki wędkowania w dużych rzekach. Andrzej Bombola *Bombel*Łowienie na rzece - wysoka woda. Dziś z pełną odpowiedzialnością mogę przyznać, że wspomniane przeze mnie wcześniej zatopione krzaki i wysoka woda, tworzą coś w rodzaju skupisk ryb, niekiedy przeróżnych gatunków. Mocny nurt nanosi tam masę pokarmu, który właśnie tuż przy samym brzegu, odkłada się w dużych ilościach. Czy spławik dorównuje niezwykle popularnej na ostrogach gruntówce? Jak poradzić sobie z prądem płynącym w kółko? Gdzie zbudować stanowisko i jaki obszar klatki wybrać na łowienie? No i wreszcie jak łowić na rzece z główki? Zapraszam na ostatnią czwartą część artykułu poświęconego rzecznemu łowieniu spławikiem z główek. Na główce z głową! napływ, zapływ, czy środek przestrzeni? wybór stanowiska na napływie i zapływie metoda połowu technika połowu Ponieważ zagadnienia w/w są ściśle ze sobą powiązane, omówione zostaną we wspólnej części. A więc jak łowić na rzece z główki? Normalnie, ponieważ nienormalnie też się da, poza tym najlepiej na spławik i z głową. Tak, tak, tak, to chyba oczywiste, dla niektórych farsa, ale ma to swoje logiczne uzasadnienie. Podczas wędkarskich wypraw nad swoją ukochaną drugą żonę Odrę przekonałem się wielokrotnie, że spławik nie dorównuje gruntówce, ale ją przewyższa bijąc o głowę i jest to nadto z mojej strony eufemistycznie napisane. Spławik sygnalizuje mikro brania, które nigdy nie wskaże fedder. I ten fakt jest wystarczającym powodem, by po niego sięgać pod warunkiem, że mamy dobry wzrok i chęci do machania. O ile skuteczny rzeczny spławik, który sprawdzi się na każdej ostrodze, możemy kupić sobie w sklepie, czy w jakiś sposób ustrugać z korka, to mądrej głowy nie znajdziemy w sprzedaży na sklepowych półkach, a bezmyślną i leniwą jedynie możemy ustrugać wariata, niż wywnioskować coś sensownego. To przykre ( a może to i dla ryb dobrze ), że wielu nie umie czytać rzeki ( klatki ) w momencie, gdy sama aż o to się prosi, czy rozkłada przed nami jak dzika łania. Natomiast zadziwiające jest to, że cechy dobrego i złego wędkarza łowiącego z ostrogi są dokładnie takie same, a jedynie subtelności i umiejętności, poparte i ukształtowane przez zrozumienie wykonywanych czynności i zachodzących procesów w basenach między ostrogami są odpowiedzialne za różnice. Na brak brań czasami zwyczajnie nie mamy wpływu, lecz na logiczne, sensowne myślenie i wynikające z nich prawidłowe poczynania już tak. Są wędkarze, którzy potrafią sami myśleć, nieważne jak. Ale są też tacy, za których ktoś myśli. Owi nie połapią ryb z ostróg chyba, że przypadkowo, ponieważ nie umieją przyswajać zdobywanej wiedzy. Korzystanie z niej jest sztuką i umiejętnością, którą trzeba się wyuczyć jak jazdę samochodem, wpasowując do zaistniałych problemów, ponieważ rzeka bardzo często manewruje nas w pole, nie mówiąc o rybach. Myślenie to ciągły, powtarzający niekończący proces. W pierwszej części artykułu zwróciliśmy uwagę na wybór ostrogi. Okazuje się, że główka główce nierówna ( bo nie może być inaczej ) i nie chodzi tu wyłącznie o cechy anatomiczne, ale żywieniowe. Każdy zakręt rzeki posiada gorsze i lepsze klatki, a ta dobra to niekoniecznie piękna, duża, spokojna, czy głęboka przestrzeń. To nie wyściełany kwiatuszkami brzeg, o komfortowych warunkach stanowiskowych, ale taka, w której w naturalny sposób o d k ł a d a się rzeczny, niesiony nurtem pokarm. i jak tu zbudować stanowisko? Warunek powyższy spełnia w zasadzie każda ostroga, niemniej jednak są niuanse dające wyższą ocenę niektórym. Przekonałem się o tym wielokrotnie, że te najlepsze są zaraz przy pierwszym zakręcie i go kończące, z prostej przyczyny: tam pokarmu z uwagi na prawa rzeki jest dużo. Ryba nie wie o naszej wyprawie do niej i nie czeka gotowa na aport byle gdzie, lub w umówionym miejscu na wędkarza, który jej łaskawie coś tam jak psu do pyska rzuci, bo akurat chce w tym pasującym mu miejscu klatki łowić. Uzależniona jest od chimery rzeki. Wiedza o tej osobliwości, powinna p r z y m u s i ć myślącego wędkarza do wyboru na tak, lub nie danej ostrogi i kropka. Mam przykre doświadczenia z selekcją pod przymusem główki ( jedyna wolna, albo może być ). Co prawda nawet do tej teoretycznie „najgorszej” jesteśmy wstanie przyzwyczaić ryby, ale będzie to miało miejsce wówczas, gdy syto i długoterminowo będziemy regularnie i hojnie ją nęcić, żeby przyzwyczaić je do miejscówki. A na to większość nie będzie mieć czasu i grosza, z drugiej strony nie ma sensu obficie nęcić bez gwarancji, że jutro w tym samym miejscu połowimy. Tym samym posiłkować trzeba się tym, co niesie natura rzeką, a dodatkowo z potęguje nasza zanęta. Wobec powyższego są klatki, które w mojej ocenie nawet nie zasługują na skromną uwagę. Nawiasem mówiąc, wyjątek od wszelkich reguł mogą stanowić główki „śmieciowe”, w których naturalnego pokarmu ( raczej oferty z tablicy Mendelejewa ) jest więcej niż zazwyczaj, gromadząc do wyżerki ryby. śmieciowe główki Doprawdy trudno zrozumieć, według jakiego wzoru rzeka nanosi wszelkie farfocle akurat na którąkolwiek, a z takiej łowiąc mamy żniwa. Nie raz widziałem jak pod taką pianą buszowały ryby, co prawda drobnica, ale na coś to wskazuje. Na pozostałych zwracajmy uwagę na rodzaj dna, a więc na kamienie, żwir i glinę, raczej wykluczając te strasznie zapiaszczone, na których gromadzi się drobnica dla drapieżników. A w ogóle najlepsze klatki są tam, do których dojazd samochodem jest utrudniony lub niemożliwy, przez co nie są eksploatowane, dzikie i prawie zawsze wolne. Widać stąd wyraźnie, że w miejscach dostępnych dla każdego, wybór ostrogi jest bardzo ograniczony, a silna presja czy konkurencja wędkarska wymusza wcześniejsze zaplanowanie wyprawy na główkę chyba, że będziemy liczyć na szczęście, inaczej o taką upatrzoną trzeba powalczyć. Żeby na koniec nie ocierać łez warto zdobywać się na wysiłek, by liczyć na udany sukces, a ten będzie wtenczas, jak osiągniemy wynik maksymalnie możliwy do osiągnięcia w danym dniu. Druga część artykułu miała podtekst erotyczny. Zwracała uwagę na dezabil ostrogi. Nie chodzi o danie upustu dziecięcej fantazji, lecz o wnioski ze specyficznego układu prądów krążących w kółko, które powstają przez napierający na zalaną część ostrogi nurt, jak i zawady denne. Dla niektórych prądy nie mają żadnego znaczenia, dla innych są zmorą nie do pokonania, czy udźwignięcia sprzętem wędkarskim, a tak naprawdę są korzystne i kluczowe. Prowadzi to do konstatacji, że występujący wartki prąd klatkowy, jest sprzymierzeńcem dla łowiącego wędkarza, aniżeli wrogiem. A ten, gdy chce się tu odnaleźć, lub nie gościć stale na jeziorach, musi go zaakceptować, a nawet z nim zaprzyjaźnić za pan brat. Ryby podchodząc do stołu żerują właśnie pod prąd, doskonale sobie z nim radząc, ponieważ nanosi im w pyska pokarm i jest wymuszonym, stałym czynnikiem w trybie ich życia. Tak ustawiają swoje ciało, by z tego kierunku wypatrywać pokarmu i atakować go. Takie są generalia, których nikt nie zmieni i ustawi po swojemu. Dodatkowym atutem owego prądowego podania do stołu, jest brak czasu bliższemu przyjrzeniu się przynęcie ryby w szczególności, gdy atakują ją stadem w silnym- szybkim nurcie, wobec powyższego wybaczy w pewnym stopniu drobne nieprawidłowości wędkarza przy budowie zestawu. Wielu uważa, że łowić z ostrogi należy tam, gdzie woda płynie spokojnie, równo, czy stoi. Owszem tak można, jeśli w grę w chodzi rynna, do której nanoszony jest pokarm przez prądy wsteczne, czy w ogóle lokalny charakter rzeki jest leniwy. Inne terytoria mogą okazać się stratą czasu i lepiej darować je sobie na starcie, ponieważ nawet najbardziej interesująca klatka, ma swoje dobre i złe miejsca. Musimy szukać ryby w prądzie, obojętnie jakim- dużym, czy małym. To da nam możliwość podprowadzania przynęty wprost, pod rybie pyska. W zasadzie w nim samym, to my nie mamy za wiele pracy ( mam na myśli prezentację przynęty ), poza częściową kontrolą zestawu i jedną, do tej pory niezastąpioną sztuczką wędkarską zwaną: przytrzymaniem zestawu, która tu sprawdza się kapitalnie. Krecią robotę zrobi za nas prąd tj.: obierze kierunek płynięcia zestawu i go poprowadzi naturalnie ze swoją siłą, zgodnie z zadanym kierunkiem i przy okazji do odkładającego się w danym momencie rzecznego i naszego z zanęty pokarmu, a więc w rybie jadaczki. Sednem jest odczytanie przyszłej trasy przepływu rzuconej na haczyku przynęty w szczególności w części napływowej, która jest trudniejsza technicznie dla wędkarza, aby prawidłowo ją zanęcić i owocnie łowić. Musimy sobie uzmysłowić, że woda w rzece ( w klatkach ) nie płynie prosto jak po szynach, ale zakręca i żeby mogła wykonać ten manewr, coś ją do tego musi zmusić, od czegoś odbić, czy z czymś zderzyć. To prądy ( uciąg ) przeniosą nam zanętę w powstałym po zderzeniowym kierunku, a my przynętą i spławikiem będziemy chcieli pływać dokładnie w tym samym miejscu nad kulami, czy w rozmyciu, a nie daleko. Z uwagi, na ustawicznie stale przekręcający się kierunek prądu, wspomniana owa trasa przepływu zestawu będzie przypominać sinusoidę i mieć wiele rozgałęzień, nawet ze swego źródła – wstawiania spławika. Co więcej, obławianie w miarę spokojnego obszaru rynny zapływowej, przypomina widoczne na ekranie komputerowego monitora różne korytarze na niebie dla samolotów lub tzw. popularne drzewko. Wstawiany spławik z przynętą nieprzerwanie w to samo miejsce, ze względu na stale zmieniające się przez główny nurt kierunki prądu wstecznego, nie zagwarantuje nam regularności płynięcia spławika po tym samym torze ( linii ) trasy, jak to ma miejsce na prostym odcinku rzeki. Wiedza o tym stałym zjawisku powinna nam uświadomić, iż ciężko będzie kontrolować zestaw, a w niektórych przypadkach wręcz niemożliwie- naprowadzając go na tą samą linię. Lepiej sobie ten manewr w niektórych miejscach klatki odpuścić i nie wymuszać modyfikacji trasy, a minimalnie szerzej zanęcić, by pozwolić zestawowi poddać się naturalnemu prądowi. Przynęta wówczas będzie płynęła naturalnie z jego duchem, a rybie zaoszczędzimy głowienie się, co to za cudak płynie i pozwolimy jej przejść od razu do natarcia. Trasę przepływu zestawu na zapływie i napływie ilustrują poniższe dwa schematy: Natomiast strona napływowa to w ogóle odlot. Tu spławik dryfuje podporządkowany prądowi, który stale się przeinacza- raz w lewo, raz prosto, a raz w prawo, za chwile wiruje i prezentuje jakby był na “koksie”. Chcąc sprostać wyzwaniu strony napływowej, należy nie tylko odczytać kierunek prądów w raz z trasą przemieszczającej się zanęty, ale także wziąć poprawkę, na występujące zawirowania i powierzchniowe blaty, które to zakłócają ten kierunek, niejednokrotnie podtapiając i przymuszając spławik do płynięcia w odwrotnym kierunku, niż wynika to z kierunku prądu wstecznego. Czasami obserwacja powierzchniowych prądów na niewiele się zda, ponieważ liczy się ten prąd, który jest pod wodą w części przydennej, w której będzie pływał ołów i haczyk, a ten w klatkach, potrafi być przeciwny do prądu na powierzchni, o czym świadczy częstokroć „zamarcie” zestawu w wartkim prądzie, uwidocznionym mocnym przechyłem spławika niewynikającego z zaczepu. W tej okolicy napływu nie możemy się rozłożyć i łowić byle jak i gdzie popadnie. Inaczej zostaniemy strasznie ukarani. By uzyskać wystarczające odpowiedzi, konieczne jest przed łowieniem i wybraniem ostatecznego miejsca na napływie, bliższe przyjrzenie się wodzie i zaobserwowanie, jak wlewa się do basenu i rozchodzą w niej prądy wsteczne, a krótko przed wyborem stanowiska i nęceniem, popływanie kilkakrotnie zestawem w zamierzonym obszarze łowienia, ażeby sprawdzić możliwy scenariusz wydarzeń zachowań spławika i całego konglomeratu, w raz z trasą jego przepływu wyreżyserowanego przez prąd celem, bycia gotowym na różny rozwój wypadków i obranie techniki, taktyki, a także wybranie pola nęcenia i wyselekcjonowanie najwłaściwszego z możliwych stanowiska. Już kilkakrotne przepłynięcie spławikiem uświadomi nam, jak ograniczone pole manewru do kontroli zestawu serwuje nam strona napływowa, której to my musimy się podporządkować i jak wielu zadaniom należy sprostać, by nad tym wszystkim zapanować i poukładać. Przekonamy się później również, że ryby w części napływowej nie biorą jedna za drugą w tym samym miejscu, ale w różnych jego częściach, za sprawą rozmycia. To wszystko zależy od wykształconego prądu w danym momencie, który stale się przeinacza i przenosi drobiny zanęty w różne miejsca. Dlatego dopuszczalne, a nawet wskazane jest zanęcenie napływu dość szerokim pasem, ( czytaj sinusoidą ) po trasie przepływu spławika, znacznie szerszym od nęconej strefy rynny na zapływie, unikając centralizacji zanęty chyba, że wyjątkowo zależy nam na ustawieniu ryby w szczególności, gdy będziemy chcieli łowić je tyczką w krótkim pasie. Wówczas trzeba poszukać miejsca na napływie, które stanie się polem łowienia, a zestaw będzie pływał czysto od lewej strony do prawej, lub odwrotnie, albo tak się na brzegu ustawić, by ten zamierzony cel osiągnąć tyczką. Notabene, nie każdy napływ idealnie spełnia ten warunek i przy tym wybrane pole nie zawsze będzie najlepszym miejscem napływu. Inaczej spotkamy się z niedogodnością stałego spływania spławika do przodu lub tyłu, taka kontrola zestawu stanie się uciążliwa lub prawie niemożliwa, a wędkowanie tyczką będzie przypominać łowienie batem. Zresztą i tak, co któreś wstawienie, prąd poprowadzi nam spławik zupełnie na odwrót, po swojemu, nie tam gdzie chcemy. Natomiast obszerne zanęcenie napływu jest wskazane, by ułatwić sobie łowienie batem lub bolonką. Takie na pozór uwłaczające logice poczynanie da nam gwarancję zanęcenia całej jego strony przez prąd, a nie wyłącznie wybranej części, bez zmartwień na brak brania, na wypadek opuszczenia zestawu poddanemu mającego tu miejsce chaotycznemu prądowi, poza teoretycznie upatrzoną i wybraną strefę połowu, a to będzie zdarzać się, co chwile. Przy tych dwu metodach, na taki stały rozwój wypadków możemy sobie jak najbardziej pozwolić. Zresztą, przy przepływance nie mamy wyjścia, a to jedyny sposób na rozgałęzienia trasy. Nie musimy, co chwile trafiać zestawem w to samo miejsce startu. Najnormalniej siła napływowego prądu zrobi swoje, zanęci i ustawi szerzej ryby, a rozpostarty pas leżących na dnie kul, zagwarantuje nam bardzo szerokie ich rozmycie i bez względu na to gdzie będzie pływał zestaw, spotka zanęcone i rybne dno. Najtrudniejsze ogniwo układanki ma miejsce z wyborem stanowiska na napływie i regionu połowu. Oba źle wytypowane zniweczą sukces. Ów wybór podległy jest wyciągniętym wnioskom z obserwacji wody, a usiąść trzeba na tyle prawidłowo, tudzież wygodnie, aby efektywnie poradzić sobie sprzętem, jaki mamy do dyspozycji, z wszelkimi prądami i zawirowaniami występującymi w obfitości. I tak, jeśli stwierdzimy, że woda rozmytego warkocza wyraźnie wlewa się do napływu na podstawę główki, a tylko jej niewielka część na szczyt ostrogi, prawdopodobnie lepiej będzie obrać sobie za cel ten teren klatki, do którego woda się kieruje i nanosi prosto pokarm ku brzegowi i wybrać stanowisko, pozwalające swobodnie manewrować konglomeratem w zaistniałym prądzie. tu woda wlewa się na podstawę główki W przypadku ewidentnego odbijania się wody od szczytu główki, wprost do koryta rzeki ( najczęstsze przypadki ), lepiej będzie obławiać warkocz i okolice, w raz z konsolidującymi z nim prądami wstecznymi, a za stanowisko obrać miejsce, które „pogodzi” płynącym zestawem te dwie przestrzenie, pozwalające łowić swobodnie raz w warkoczu, a raz w prądzie wstecznym, tudzież wygodnie wędkarzowi. Niezwykle istotną racją do całości układanki napływu, jest poznanie miejsca narodzin ( jeśli tak to można nazwać ) prądu wstecznego ( doświadczenie z butelką ) w szczególności, gdy odległość jednej ostrogi od drugiej nie jest na tyle duża, że sięgniemy go zestawem. Trzeba dobrze przyjrzeć się warkoczowi na napływie i nieco dalej tam, gdzie staje się bardzo rozmyty i poszukać charakterystycznego miejsca, gdzie woda formuje młynek i obrazuje, czy odzwierciedla leżącego bałwana, która wyglądem go przypomina, strasznie kręci i wyraźnie kieruje jej część na środek klatki ku brzegowi ( poniższy schemat ), zamiast do ostrogi. Trudno za każdym razem według wzoru wytypować to miejsce lub miejsca, których na jednej klatce może być na raz kilka! Powyższy schemat umiejscawia je dowolnie, a na tym samym basenie może być po środku, by za chwilę znaleźć się bliżej strony napływowej, a później dalej. To wszystko zależy od stanu wody, umiejscowienia ostrogi, jej wielkości, głębokości i lokalnego miejsca. Celowo nie podaje odległości od brzegu. Czasami jest to kilka, a innym razem kilkanaście, czy kilkadziesiąt metrów i z każdą sekundą i minutą ewoluuje. W czym problem? Istnieje ryzyko złego zanęcenia napływu. Wystarczy lekkie przerzucenie bałwana, lub trafienie w niego kulami zanętowymi, a skutkuje to natychmiastowym odprowadzeniem powstałym prądem 95% naszej zanęty nie tam gdzie trzeba na napływ, lecz wprost na środek klatki, a tylko pozostałe 5 % na napływ. Skutkiem powyższego będzie ustawianie się ryby w zupełnie innym miejscu, z dala od oczekiwanego z godnie z ruchem powstałego prądu. W następstwie tego zamiast połowić na napływie, odprowadzimy ryby na środek, nie tam gdzie zamierzaliśmy, nieświadomi błędnego zanęcenia, wyrabiając sobie złe zdanie o napływie i miejscówce, lub przeświadczymy się, że w Polsce tylko ryby nie biorą. Niestety, na stronę napływową, ba na każdy napływ osobnej klatki trzeba znaleźć sposób i się go wyuczyć, a z tym poradzą sobie bardziej doświadczeni wędkarze. Jeżeli na dodatek weźmiemy pod uwagę zawady denne występujące licznie w klatkach na napływie, łowienie będzie przypominać pobojowisko z polem minowym, z którym przyjdzie nam się zmierzyć. Wówczas nad przeszkodą wystarczy lekko przytrzymać zestaw jak się da, by uniknąć zaczepu. Idealnym wręcz łowiskiem jest klatka, o dwóch krótkich ostrogach po lewej i prawej, gdzie z podstawy jednej z nich lub ze środka brzegu, zestawem sięgniemy warkocz i okolice, z wielopostaciowymi prądami i wirami. Trudno wymarzyć sobie lepsze i prostsze miejsce do połowu. Obławiać możemy dowolnie, czym chcemy, a wędkowanie podobne jest do prostego odcinka rzeki, lecz nie zawsze, przy czym w takich okolicznościach warto pozwalać zestawowi poddać się pod występujący w danym miejscu prąd, nawet w ten przeciwny do kierunku nurtu. Napływ to wyższa szkoła jazdy, ale niezwykle skuteczna jeśli myślimy o wysokich wynikach. Trzecia część artykułu kierowała uwagę na znaczne różnice głębokości. Okolice warkocza to najgłębsze miejsca w rzece, nawet głębsze od głównego nurtu, w szczególności zaraz przed jak i za ostrogą. Rozbieżności te potrafią wynieść nawet kilka metrów. I tylko rynna przy opasce jest wstanie konkurować głębią z główką. Wynika to z napierającego na ostrogę nurtu na zakręcie, który wypłukuje popularne doły lub inaczej głęboczki, które najgłębsze są na zapływie. Ale potrafią być od tej reguły wyjątki. Napływ będzie głębszy od zapływu tam, gdzie główki są umiejscowione na prostym odcinku rzeki. Zdarzają się takie przypadki i miejsca w rzece, które znam osobiście. Nawet w samym basenie różnice są kolosalne i w żaden sposób klatka nie przypomina równego blatu, który dla leniwych wędkarzy jest marzeniem. Przepraszam za określenie, ale wszelkiego rodzaju półki czy dołki są fantastyczne, bo w nich lub koło, potrafi czaić się ryba, a my musimy tylko znaleźć na nie sposób. Niestety klatka klatce nierówna, więc występujące dysharmonie potrafią być znaczne. Dlatego trzeba nauczyć się patrzenia na rzekę przez pryzmat wody, bez wstępnego badania gruntomierzem każdej napotkanej na swojej drodze klatki. Poza tym metr metrowi w nich nie równy. To sprawia, że poważną udręką staje się odpowiednie dobranie gruntu tak, by haczyk pływał tuż przy dnie, jak i na nim samym w każdym napotkanym na swej trasie przepływu miejscu. Dotyczy to najbardziej bolonki, którą po klatce możemy pofruwać i dosłownie postawić spławik w każdym miejscu, ale bat czy tyczka miewa na niektórych basenach podobny problem. Wykluczam wybór odległościówki, która radzi sobie najgorzej, ale przy niskim stanie wody jak ktoś bardzo chce i potrafi, to czemu nie. Nie sztuką jest mocne przegruntowanie zestawu. Owe postępowanie skazane jest na zbyt częste zahaczanie głównym ołowiem o zawady denne, w konsekwencji zamarciem pod wodą spławika i nawet całkowitym uziemieniem zestawu, grożącym na pewno jego zerwaniem w kamieniach i utratą. Co prawda przegruntowany zestaw dopływający z wypłycenia do np. głęboczka znosi różnice w głębokościach i ustawia spławik we właściwej pozycji, ale najpierw prąd musi go tam pociągnąć i gwarantuje, taki zestaw raczej nigdy tam nie dopłynie, a musimy zrozumieć, że najlepsza metoda na rzeczne klatki to przepływanka z przytrzymaniem, a tylko sporadycznie łowienie na tzw. leniwca. Jak więc należy właściwie ustawić i dobrać grunt przy przepływance, by ryzyko zaczepów zmniejszyć do minimum i zniwelować różnice zestawem? Nie ma złotego środka na wszystkie problemy. Poza tym zestaw nie ma pilota, za którego sprawą automatycznie pod wodą zmniejszymy czy zwiększymy grunt. Ja nauczyłem się i proponuję wyrównywać te różnice długością przyponu z pilotem, czyli śruciną sygnalizacyjną ( jedną lub kilkoma ). Jak to rozumieć? W pierwszej kolejności należy ustalić gdzie i w jakim obszarze, pasie zamierzamy łowić. Przy czy nie jest wskazane obranie sobie za cel pływanie spławikiem po całej klatce w kółko, ale określonego odcinka kilku, lub kilkunastometrowego, na którym wspomniane różnice nie będą zbyt duże. Następnie zbadać głębokość na trasie przepływu od zamierzonego początku i końca. Różnica w głębokości, to dodatek do długości naszego przyponu, który powinniśmy wziąć pod uwagę, powiększony jeszcze o zapas 10-30 cm, na powstający pod wodą łuk zestawu i zamierzone krótkie, bądź dłuższe przytrzymanie. W większości wypadków będzie oscylował w okolicy 0,7-1,5 metra. Taka budowa zestawu, ujednolica w wodzie płynącemu zestawowi różnice w głębokościach i pozwala zapanować nad dysonansem. Daje to nam gwarancję pozostawania przynęty w okolicach dna, na którym skupia się największa ryba, bez znaczenie czy zestaw znajdzie się na płytszej, czy na głębszej wodzie. Długi przypon ma dodatkowo inny atut. Nadaje pływającej na haczyku przynęcie jej naturalne zachowanie, co nie pozostaje bez znaczenia dla ryb. Jedynym „minusem” jest zbyt późne sygnalizowanie brania przez spławik i jego pierwsze przytopienie jest najczęściej jego ostatnią fazą. Sposobem na to utrudnienie jest mądre i zimne oko. Należy szybko zacinać przy pierwszym ruchu spławika, by się nie spóźnić, determinowane rodzajem przynęty. Trzecia część artykułu zwracała jeszcze uwagę, na łowienie ryb na ich stanowiskach, a nie tam gdzie byśmy sobie życzyli, jak w koncercie życzeń. Kierowała uwagę na okolice warkocza i rynny zapływowej. Co te dwa miejsca mają w sobie, że przyciągają ryby? Ma to związek z ich życiowymi wymaganiami, czego rezultatem jest ta predylekcja. Jeśli więc będziemy próbować je łowić z ominięciem ich preferencji, na darmo nam ich szukać. Dlaczego i jak to ogarnąć rozumem? Otóż, podstawowym zapotrzebowaniem na utrzymanie życia ryb jest pokarm. W całości ustępuje on miejsca innemu pragnieniu- bezpieczeństwu, które zajmuje miejsce przed żerem, a jego poważanie tym bardziej wzrasta im większa i starsza jest ryba. Jednakże pokarm pobiera ryba podczas okresowego rytmu życia, podczas gdy poczucie bezpieczeństwa jest stałe, a więc całodobowe. Tymczasem nieodzownym i najważniejszym postulatem ryb jest tlen, którego w łowisku ( rzece ) w ilości gatunkowi zadowalającym ma wystarczyć. Z tych przyczyn, wszystkie te wymienione potrzeby spełnia warkocz i okolica, czyniąc to rozległe miejsce łowiskiem wręcz doskonałym. Tu ryba czuje się jak w domu, przez to jest mniej czujna. Wskutek tego łowimy je zawsze w ich własnych domostwach. Natomiast rynna zapływowa spełnia trochę inne zadanie. Ryba podczas swojego rytmu, albo zwabiona zapachem opuszcza miejsce zamieszkania, udając się na żerowiska, które są ich drugim adresem. Jeżeli stan wody nie jest wysoki, oscylując koło stanu średniego ( normalnego ) rynna, obok okolic napływu, też staje się żerowiskiem. Nią płynie niezjedzony pokarm z napływu, rozwijają się wszelkiego rodzaju ślimaki, woda trochę się uspokaja, z tej racji powinna poza okolicami warkocza, stać się dla nas potencjalnym miejscem połowu. Jak tu łowić? Wyborem stanowiska na zapływie będzie nie zawsze szczyt ostrogi, ale jej część środkowa, czasami podstawa. Pozwoli to nam łowić w pierwszej fazie strefy środka rynny, a w drugiej fazie okolic warkocza i za każdym razem, kiedy tylko chcemy dowolnie przytrzymywać. Na taki obrót wydarzeń najlepiej nadaje się bolonka, którą możemy popływać od kilku do kilkunastu ( kilkudziesięciu ) metrów, mająca znacznie większą przewagę w zasięgu nad tyczką. Nie warto siadać u podstawy ostrogi ( wyjątek krótka ostroga ) gdy chcemy wybrać za strefę całą rynnę do warkocza, a ostroga jest bardzo długa. Najzupełniej możemy nie widzieć atenki spławika na oddalonym zestawie, a co najgorsze nie poradzimy sobie z odpowiednim dobraniem gruntu. Ale tak naprawdę wybór konkretnego miejsca na zapływie i regionu połowu, zależy w głównej mierze od sprzętu, jakim dysponujemy. Tyczka daje najmniejsze możliwości obszarowo, ale jest najbardziej precyzyjna. Długi bat nieco zwiększa w płytszej wodzie ten zasięg ( wszystko zależy od głębokości rynny i głęboczka ), a bolonką łowimy i podprowadzamy zestaw gdzie chcemy. Z tej przyczyny, wybór stanowiska na zapływie jest uwarunkowany od możliwości posiadanego sprzętu, zamierzonym wyborem regionu połowu i różnic w głębokościach. Dlatego czynników w pływających na to kryterium jest cała kupa. Poniższe schematy ilustrują możliwy wybór stanowiska i strefę połowu do tyczki, bata i bolonki. Najtrudniej łowi się w samym warkoczu. Wymaga on bardzo dużego doświadczenia, umiejętności i dobrego wędziska. Zestaw musi być na tyle ciężki, aby przy przytrzymaniu, które ma mieć miejsce co chwilę w raz z popuszczaniem, haczyk był w okolicach dna. Trzeba nauczyć się odróżniać przytapianie spławika od brania. Nęcimy ciężkimi kulami wprost w warkocz tak, by pływać zestawem nad nimi i tuż za nimi. Warto wyuczyć się połowu tutaj, ponieważ spodziewamy się największych ryb. Jednakże przy wysokim stanie wody, żerowiskami potrafią być i są przybrzeżne płycizny, tym samym niekoniecznie ich domostwa. Przeto złowić je można nie tam, gdzie na pierwszy rzut oka logika wskazuje. Toteż uważam, że należy kierować się następującą dewizą: Im wyższy stan wody, tym można pozwolić sobie łowić dalej od warkocza, im niższy stan, tym bliżej warkocza. Dotyczy to zapływu jak i napływu. Natomiast bardzo niski stan wody, zmusza ryby do opuszczenia swoich domostw. Klatkę za dnia, możemy wtenczas sobie odpuścić. Jedynie w nocy ryba wpływa do brzegów. Obławianie wynikające z logiki dołów, głęboczków, rynny, czy choćby warkocza nie przynosi spodziewanych plonów, a wielu głowi się gdzie rybę wywiało. Daleko, z dala od brzegu. Kto łowił przy niżówkach, ten wie, o czym piszę. Ryba wtenczas migruje nie za „chlebem”, a tlenem. Warto szukać wówczas ryby ze szczytu ostrogi ( wszakże nie tylko przy niżówkach ), tuż za warkoczem na granicy nurtu, miejscu potencjalnie dobrze natlenionym. Właśnie w takich okolicznościach ogromną rolę i pożytek odgrywają zawady denne, nie zawsze te pojedyncze, ale ich mnogość, które sprawiają, że woda na powierzchni bełta się, zmieszana z powietrzem natlenia. Tuż za nimi i w okolicy ryba znajduje swoje ostoje. Znalezienie takiej, to wytrzaśnięcie zbiorowego siedliska, wtenczas droga do sukcesu jest bardzo bliska. Stanowiskiem staje się szczyt ostrogi, strefą połowu okolica warkocza w nurcie. Nęcimy jak na prostym odcinku rzeki pamiętając, że ostroga sięga daleko pod wodę, skutkiem tego zanętę kładziemy w zależności od regionu połowu głęboko w napływ, lub zaraz w zapływ nurtu. Bynajmniej nie z każdej ostrogi z najdziemy ryby, w takim razie trzeba być tego świadomym. Puenta z trzeciej części jest następująca: Nie da się powiedzieć ot tak po prostu: Tu z główki, na klatce łowi się leszcza, tu krąpia, tam brzanę, tak klenia, a tam płotkę. Wszystko zależy od kapryśnej rzeki, na którą nie ma mądrych. Mając to na uwadze, w rozważaniach posłużyłem się uogólnieniami popartymi wieloletnią praktyką, żeby wystarczyły do naszych wędkarskich potrzeb. Stąd trafne uogólnienie, że ryby łowimy w warkoczu, okolicach i rynnie. Z drugiej strony trzeba mieć świadomość, że ryba nie obiera za granice te tereny i kurczowo się ich nie trzyma. Na zakończenie trzeba jeszcze odpowiedzieć na ostatnie dwa pytania: kiedy łowić z napływu, kiedy z zapływu? od czego to zależy? Ad1. Z pewnością wielu z Was spodziewa się jakiejś bardzo precyzyjnej odpowiedzi. Nie wiem czy takowa istnieje, choć przyznam, są niuanse, które warto wziąć pod uwagę. Napływ jest pierwszym miejscem, na który nanoszony jest rzeczny pokarm, tym samym teoretycznie jest najlepszy, ale technicznie do rozpracowania najtrudniejszy. Zapływ ma nam do zaoferowania poza okolicami warkocza rynnę, która jest nieco spokojniejsza, lecz głęboka. Trzeba przyznać, że jedna i druga strona potrafią być nieobliczalne i przynoszące plony. Nie zmienia to faktu, iż zawsze, kiedy tylko chcemy, możemy łowić tu, lub tam. Nie ma żadnych wypracowanych reguł, które wyraźnie wyróżniałyby którąś ze stron. Ad2. Wybór należy do wędkarza zależny od: jego umiejętności, zrozumienia wykonywanych czynności i procesów zachodzących w basenach, czasami wiatru, pory roku, dnia, stanu wody, temperatury, usytuowania ostrogi, a także od gatunku i kaprysu ryby. Jak widać, zależności bardzo złożonych i ściśle powiązanych ze sobą jest całe mnóstwo, z którymi nie poradzi sobie nawet komputer. To, które miejsce ryba obierze za żerowisko, czy swój dom, zależy przede wszystkim od niej samej i jej trudnego do zrozumienia gustu, a nie nas. Żadna najlepsza zanęta tego nie zmieni. A ponieważ o gustach się nie dyskutuje, nie przekonamy ryb na którąkolwiek stronę. Każda, nawet ładnie z wyglądających stron, ma swój dobry i zły czas. Przekonać możemy się tylko indywidualnie, a teoria podana na talerzu w niczym nie pomoże. Czasami lepiej łowi się na napływie, a innym razem odwrotnie. Wiosna i jesień to wskazanie na napływ. W szczególności w jesieni leszcze w pływają na przybrzeża napływu. W upalne dni ryba szuka wytchnienia, dlatego schodzi głębiej, ale nie zawsze. Lato- bez znaczenia. W zimie gdy nie ma mrozów i są cieplejsze dni, ryba też żeruje na napływie. Łowiłem je w wtenczas na głębokości 1 – 1,5 metra!, podczas gdy na zapływie kompletnie nie brały. Jeżeli stan wody jest wysoki, wybierajmy napływ, ponieważ jest płytszy. Przy dużym wietrze, zarzucajmy z wiatrem ( jest łatwiej ). Pamiętajmy to tylko teoria, która w tym samym czasie nie musi się sprawdzić nawet na następnej ostrodze, nie mówiąc o lokalnym miejscu, województwie, czy innej rzeki. Ryba to też „człowiek”, organizm żywy, a nie matematyka, gdzie według podstawionego wzoru obliczymy jej preferencje, a klatka ( strona ) to nie taca, do której sięgamy po ryby jak po słodycze. Celowo opisuję złożoność problemu, bo nie ma jednoznacznej odpowiedzi na zadane pytanie. Najlepiej jest samemu wszystko sprawdzić w swojej okolicy, popróbować, ponieważ każdy odcinek rzeki to swoiste indywidua. Wybierając napływ na swój region połowu, musimy być świadomi ograniczeń jakie niesie i swoich umiejętności, bo jest tu skutecznie łowić wielką sztuką. Ale raczej nigdy nie zawodzi. To już koniec rzecznemu łowieniu z główek. Mam nadzieję, iż nieco przybliżyłem niektórym, w szczególności początkującym adeptom powyższy temat. Zdaję sobie sprawę, że cztery części nie odpowiedziały na wszystkie możliwe nurtujące pytania, a niektóre zagadnienia nawet bardziej skomplikowały, a inne uprościły. Niektórzy mogą załamać się skalą i stopniem tematu. Uwierzcie, łowienie z główek jest na tyle proste, co trudne. Braki w umiejętnościach, zrozumieniu i technice są w głównej mierze przyczyną niepowodzeń. W swoich rozważaniach, starałem się opisać wszystkie swoje przeżycia, jakich doznałem szlifując wędkarstwo na rzecznych ( odrzańskich ) i zaledwie niektórych ostrogach. Wychodzę z założenia, iż lepiej jest poznać dobrze jedną, dwie, trzy główki, niż skakać z jednej na drugą. Nikogo też nie chcę na siłę przekonać do swoich racji, jako że ja też jestem tylko omylnym człowiekiem. Najnormalniej takiego łowienia na klatkach doświadczyłem, a co się nauczyłem i sprawdziłem- opisałem. To powinno skłonić początkujących do skorzystania z gotowych podpowiedzi, a tych, którym ta wiedza nie wystarcza, czy się z nią nie zgadzają, do poszukiwania innych alternatyw, a przede wszystkim do wyuczenia się swoich metod połowu, do czego wszystkich zachęcam. Z wędkarskim pozdrowieniem. Grzegorz Grabowski
Powodów dla których warto przyjechać do nas na ryby, jest co najmniej kilka. Po pierwsze nasza agroturystyka leży nad samą rzeką Wartą. Dzięki temu, aby oddać się wędkarstwu nie muszą Państwo nosić wędek nie wiadomo jak daleko. Wystarczy tylko zejść po skarpie, aby usiąść nad rzeką i zarzucić wędkę. A z tego co mówili
Czytać w Rzece na Allegro.pl - Zróżnicowany zbiór ofert, najlepsze ceny i promocje. Wejdź i znajdź to, czego szukasz!
Produkt niedostępny Powiadom mnie o dostępności tego produktu Opis Dostawa i płatność Opinie Opis Ze strony tytułowej: Oddajemy do rąk wszystkich miłośników wędkowania książkę uznaną przez najlepszych specjalistów za opracowanie klasy międzynarodowej, najdowcipniej i najinteligentniej napisany polski poradnik wędkarski. "Czytać w rzece, rozumieć ryby" Wacława Strzeleckiego to niezastąpiony podręcznik dla początkujących, a równocześnie zaskakująco odkrywcze dzieło dla wędkarzy nawet najbardziej zaawansowanych. Łowienie w rzekach i potokach może być znacznie bardzie satysfakcjonujące. Jest to trochę trudniejsze, niż łowienie w stawie czy jeziorze. Woda zazwyczaj jest płytka a nurt szybki, często można spotkać nisko wiszące gałęzie lub ostro zakończone, wystające skały. Łowienie ryb dla zdobycia pożywienia i dla przyjemności jest ponadczasowym zajęciem. Dla wielu, łowienie ryb jest bardzo prostym zajęciem, którego tajniki przekazywane są kolejnym pokoleniom. Odpowiednie umiejętności i wskazówki pomagają w złowieniu odpowiedniego gatunku ryby i znalezieniu najlepszego miejsca do wędkowania. Dostawa i płatność DOSTAWA Zamów do godziny 10:00, a Twoje zamówienie wyślemy najpóźniej w kolejnym dniu roboczym. W przypadku książki nowej termin ten może się wydłużyć o 2 dni robocze. FORMY DOSTAWY Paczkomat InPost 14,99 zł Kurier24 InPost 13,99 zł Kurier za pobraniem 23,99 zł Orlen Paczka 10,99 zł Kurier48 Poczta Polska odbiór w punkcie 10,28 zł Kurier48 Poczta Polska 10,66 zł Odbiór osobisty Lubień 0,00 zł Darmowa dostawa przy zamówieniu od 200 zł. FORMY PŁATNOŚCI online – szybkie transfery online - PayPal (należy wpisać e-mail odbiorcy: [email protected]) przelew tradycyjny płatność przy odbiorze gotówką lub kartą Opinie Nie dodano jeszcze żadnej opinii. Musisz być zalogowanym użytkownikiem, aby dodawać opinie o produktach. ZALOGUJ SIĘ Rok wydania: Rodzaj okładki: Miękka Uwagi: Brzegi stron zakurzone,pozółkłe, Oprawa lekko wytarta, Rogi oprawy trochę zagięte, TIN: T00858726 Rok wydania: Rodzaj okładki: Miękka Inne tego autora Inne tego wydawnictwaopisywać przystosowania roślin i zwierząt do życia w poszczególnych odcinkach biegu rzeki; rozpoznawać niektóre rośliny i zwierzęta żyjące w rzekach. 1. Warunki życia w rzece. Rzeki stwarzają bardzo różnorodne warunki życia dla organizmów. Zależy to od klimatu, wielkości, prędkości wody w rzece, rodzaju dna i innych czynników.
Środki stylistyczne Rodzaje środków stylistycznych Każdy wiersz może obfitować w rozmaite środki stylistyczne (zob. wiersze poetów baroku), może być ich również prawie całkowicie pozbawiony. Czasem już pobieżna analiza tekstu wystarczy, by określić, co jest w nim dominantą stylistyczną (nagromadzenie anafor, instrumentacji głoskowych, a może kontrast? Wyróżniamy cztery rodzaje środków stylistycznych: fonetyczne, morfologiczne, składniowe i leksykalne. I. FONETYCZNE - instrumentacja głoskowa (eufonia) - celowe powtarzanie tych samych głosek w bliskim sąsiedztwie, np. w wierszu "Epitafium Rzymowi" Mikołaja Sępa Szarzyńskiego: "Ty, co Rzym wpośród Rzyma chcąc baczyć pielgrzymie,/ a wżdy baczyć nie możesz w samym Rzyma Rzymie,/ patrzaj na okrąg murów i w rum obrócone (...)" I inny przykład: "W rzece Heraklita/ ryba łowi ryby/ ryba ćwiartuje rybę ostrą rybą, ryba buduje rybę, ryba mieszka w rybie,/ ryba ucieka z oblężonej ryby". (W. Szymborska, "W rzece Heraklita") Jedną z odmian instrumentacji głoskowej jest aliteracja, czyli powtarzanie się tych samych głosek lub zespołów głoskowych na początku kolejnych wyrazów tworzących wers, np. "Wierzbowa wodo, wonna wikliną" (J. Iwaszkiewicz, "Ikwa i ja"), "pstro, pstrawo.. pstrokato..." ("Lato", S. Młodożeniec) - onomatopeja - wyraz dźwiękonaśladowczy; wyróżniamy onomatopeje naturalne, które mają podobne brzmienie do odgłosów akustycznych występujących w naturze, np. bulgotać, ćwierkać, brzęczeć, kukać, turkotać, warczeć, szczekać, świstać, zgrzytać oraz onomatopeje sztuczne (świadome wprowadzenie do utworu elementów fonetycznych, które oddają dźwięki naturalne i w ten sposób wywołują pożądane wrażenie), np. w wierszu Juliana Tuwima "Bal w operze" czytamy: "Przy bufecie - żłopanina/ Parskanina, mlaskanina" - rym - powtórzenie jednakowych lub podobnych zespołów głoskowych na końcu wyrazów zajmujących określoną pozycję w obrębie wersu - rytm - źródłem rytmu w wierszu jest powtarzalność; wiersz, który nie posiada rytmu to wiersz wolny. II. MORFOLOGICZNE - zdrobnienia (stosowane często w poezji dziecięcej, np. "Pan kotek był chory i leżał w łóżeczku", jak również w utworach opisujących dzieci, np. "ucieszne gardziołko" poezji ludowej "Hej przeleciał ptaszek", także dla uwydatnienia kontrastu, np. pomiędzy napastnikiem a bezbronną ofiarą: "tak więc smok, upatrzywszy gniazdo kryjome,/ Słowiczki liche zbiera (...)" (Jan Kochanowski, "Treny") - zgrubienia - jeśli chcemy nadać wyrazowi znaczenie pejoratywne (np. babsztyl, bachor) - neologizmy - wyraz, wyrażenie nowo utworzone, nowe w danym języku; w poezji tworzone dla podniesienia kunsztu literackiego, zazwyczaj tylko na potrzeby danego wiersza, rzadko utrwalają się potem w języku potocznym; bardzo często występują w poezji Cypriana Kamila Norwida i Bolesława Leśmiana oraz w wierszach futurystów. "Tam ukochał przestwornie mgłę - nierozeznawkę" (Bolesław Leśmian, "Śnigrobek") "Ogród pana Błyszczyńskiego zielenieje na wymroczu,/ (...) / Sam go wywiódł z nicości błyszczydłami swych oczu/ I utrwalił na podśnionej drzewom trawie". (Bolesław Leśmian, "Pan Błyszczyński") "uchodzone umyślenia upapierzam poemacę/ i miesięczę kaszkietując księgodajcom by zdruczyli" (S. Młodożeniec, "Futurobnia") III. SKŁADNIOWE - apostrofa (utrzymany w podniosłym tonie zwrot do Boga, bóstwa, osoby lub zjawiska), często występuje np. w wierszach o charakterze modlitewnym. Warto zauważyć, że jeśli w tytule wiersza występuje przyimek "do", utwór będzie prawdopodobnie rozpoczynał się od apostrofy. Na przykład w utworze Baczyńskiego "Modlitwa do Bogarodzicy" podmiot liryczny zwraca się do Matki Boskiej z rożnymi prośbami: Któraś wiodła jak bór pomruków ducha ziemi tej skutego w zbroi szereg, prowadź nocne drogi jego wnuków, (...) Któraś była muzyki deszczem, a przejrzysta jak świt i płomień, daj nam usta jak obłoki niebieskie, (...) W wierszu Morsztyna "Do lutnie" mamy z kolei zwrot do ubóstwianej przez autora poezji: Lutni wszechmocna, lutni słodkostronna, Której smacznego dźwięku nieuchronna Wdzięczność złe myśli rozpędza i człeku Przysparza wieku Wspomni (bo lepiej pomnisz) swoje siły, Jako za tobą kamienie chodziły, Gdy nowy mularz bez zelaz potrzeby Stanowił Teby. W kontekście żartobliwym - Kniaźnin, który uroczyście zwraca się do... wąsów: "Ozdobo twarzy, wąsy pokrętne!/ Powstaje na was ród zniewieściały:/ dworują sobie dziewczęta wstrętne" ("Do wąsów"). - inwokacja - jest to rozwinięta apostrofa rozpoczynająca poemat epicki, w której autor zwraca się do muzy lub istoty boskiej z prośbą o natchnienie, inspirację, roztoczenie opieki nad powstającym utworem. Muzo! Męża wyśpiewaj, co święty gród Troi Zburzywszy, długo błądził... Homer "Odyseja" - anafora - wielokrotne powtórzenie tego samego zwrotu na początku kolejnych wersów "Prędzej kto wiatr w wór zamknie, prędzej i promieni /(...)/ Prędzej morze burzliwe groźbą uspokoi,/ Prędzej zamknie w garść świat ten (...)" ( Morsztyn, "Niestatek") Przeciwieństwem anafory jest epifora, czyli powtórzenie tego samego wyrazu lub zwrotu na końcu kolejnych wersów: "Nie idzie, ale skrada się przez życie,/ Czołga się przez życie,/ sunie przez życie/ Ślimaczym, śliskim śladem". (A. Kamieńska, "Iść przez życie") - asyndeton wieloczłonowy - brak spójników między częściami zdań lub zdaniami, np. "O moc, o rozkosz, o skarby pilności/ Że deszcz, że drogo, że to, że tamto" (J. Tuwim, "Mieszkańcy") - polisyndeton - połączenie współrzędnych członów zdania wieloma identycznymi spójnikami, np. "I gnają, i pchają, i pociąg się toczy" (J. Tuwim, "Lokomotywa") - refren (przyśpiew) - wyraz, zwrot, wers lub strofa powtarzające się regularnie; występuje w utworach o wyrazistym rytmie, zwłaszcza w pieśniach. Może służyć uwydatnieniu motywu przewodniego w utworze, wyraźny refren występuje np. w wierszu Leopolda Staffa "Deszcz jesienny" - "O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny..." - parentezy (zdania wtrącone w nawias) "I od takiego, Boże nieskończony, (w sobie chwalebnie i w sobie szczęśliwie sam przez się żyjąc) żądasz jakmiarz chciwie (...)" - przerzutnie "Czemu wysuszyć ogniem nie próbuję Płaczu? Czemu tak z ogniem postępuję, (...)" "Pokój szczęśliwość. Ale bojowanie Byt nasz podniebny. On srogi ciemności Hetman (...)" - pytania retoryczne "Jak żyję, serca już nie mając?" "Jak w płaczu żyję, wśród ognia pałając?" "Cóż będę czynił w tak straszliwym boju?" "żądasz (...) chciwie/ być miłowany i chcesz być chwalony?" - zestawienia antytetyczne, antytezy, kontrast "Leżysz zabity i jam też zabity/(...)/Ty jednak milczysz, a mój język kwili,/Ty nic nie czujesz, ja cierpię ból srodze" [przeciwieństwo ty-ja], ( Morsztyn, "Do trupa") "Ten fortissimo zabrzmiał, tamten nuci z cicha. Ten zdaje się wyrzekać, tamten tylko wzdychał" [zestawienie ten-tamten], (A. Mickiewicz, "Pan Tadeusz", księga VIII) "Jego oczy są straszne, twoje - tylko miłe" [zestawienie jego-twoje], ( Gałczyński, "Szekspir i chryzantemy") IV. LEKSYKALNE - animizacja (ożywienie) - nadawanie przedmiotom lub zjawiskom cech charakterystycznych dla świata żywych - epitet - wyrazy określające, które podkreślają bądź uwydatniają jakąś charakterystyczną cechę opisywanego przedmiotu, osoby, zjawiska czy stanu. Najczęściej występują w formie przymiotników, lecz epitetem może być także rzeczownik czy imiesłów. Wyróżniamy kilka rodzajów epitetów: epitet bezpośredni: zielone oczy, ładne ręce, przyjemny głos, epitet metaforyczny, epitet stały (określenie tworzące trwały związek frazeologiczny z określanym wyrazem), występujące szczególnie u Homera np. prędkonogi Achilles, nieskazitelny Ajgistos, gromowładny Zeus, drętwa śmierć, epitet tautologiczny (określenie wyrażające oczywistą właściwość danego przedmiotu): masło maślane, marna marność - eufemizm - wyraz bardziej ogólny, stosowany w celu złagodzenia treści wypowiedzi, zwłaszcza wtedy, gdy trzeba uniknąć słów bądź określeń drażliwych, nieprzyzwoitych, wulgaryzmów słowami mniej dosadnymi, delikatniejszymi, np. "mijasz się z prawdą" zamiast "łamiesz, "zaglądać do kieliszka" zamiast pić alkohol, "odszedł", "zasnął", "przeniósł się na łono Abrahama" zamiast umarł, "ona nie jest zbyt dobrą aktorką" zamiast ona jest złą aktorką. Najczęściej spotykamy je w wypowiedziach polityków, dyplomatów, w reklamach. W poezji występują tam, gdzie autor obawia się np. naruszenia jakiegoś tabu językowego. Czasem jednak jest zupełnie odwrotnie - poeci unikają eufemizmów, posługują się wulgaryzmami np. w wierszu "Bal w operze" Julian Tuwim chce podkreślić okrucieństwo uczty - czytamy zatem: "Na talerzu Donny Diany/ Ryczy wół zamordowany/ Dżawachadze, prync gruziński/ Rwie zębami tyłek świński". Odmianą jest peryfraza, czyli omówienie, opis, charakterystyka - polega na zastąpieniu słowa oznaczającego dany przedmiot, czynność lub cechę przez ich rozbudowany opis, metaforę lub charakterystykę np. zamiast Fryderyk Chopin - najwybitniejszy polski kompozytor, zamiast Henryk Sienkiewicz - autor "Trylogii". - oksymorony - zestawienia wyrazów sprzecznych znaczeniowo, wykluczających się, np. zgodne spory, suchego przestwór oceanu, pewność niepewna, zimne ognie, bywalec niebytu, nieistniejące istnienie. - paradoksy - zaskakujące sformułowanie, zawierające treść sprzeczną wewnętrznie, sprzeczną z powszechnymi poglądami "Nie żyjąc, jako ogień w sobie czuję?" ( Morsztyn, "Cuda miłości") "Cokolwiek stracisz, tym się zbogacisz" (L. Staff, "Jest czas olbrzymich prób...") Inne: synonimy, porównania, porównania homeryckie - metafory (przenośnie) Wyróżniamy kilka rodzajów metafor: hiperbola - zamierzona przesada "Przebóg! Jak żyję, serca już nie mając?" metonimia (zamiennia) - używana wówczas, gdy między właściwym a przenośnym znaczeniem wyrazu występuje jakaś zależność, np. "lubić pióro Herberta" - oznacza to, iż ktoś lubi styl, jakim posługiwał się Herbert "czytać Sienkiewicza" - w tym wypadku oczywiste jest, że chodzi o utwory Sienkiewicza "cała Ameryka zamarła z przerażenia", czyli mieszkańcy Ameryki "zdobyć Złote Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni", czyli zdobyć nagrodę na tym festiwalu "w tej restauracji jadają wyłącznie białe kołnierzyki", a zatem jadają tam urzędnicy, pracownicy umysłowi "rozbłysły okna" "huknęły spiże" Odmianą metonimii jest synekdocha (ogarnienie), oparta na zasadzie ekwiwalencji i wymienności wyrazów bliskoznacznych: 1) gatunku zamiast rodzaju lub odwrotnie, np. "śmiertelnik" zamiast człowiek (np. w tytule wiersza Norwida "Zaczepiony przez Sybillę śmiertelnik odpowiedział") 2) części zamiast całości (z łac. pars pro toto), np. "próg" lub "dach" zamiast dom, "szyja" zamiast głowa 3) materiału zamiast wykonanego z niego przedmiotu ("żelazo" w znaczeniu miecz, "srebra" w znaczeniu zastawa stołowa) 4) obiektu w liczbie pojedynczej zamiast w liczbie mnogiej, np. "nie lubię kłamcy" zamiast kłamców 5) liczby określonej zamiast nieokreślonej, np. "setki wrażeń", "sto myśli" 6) osoby zamiast imienia pospolitego, np. Zoil - złośliwy krytyk - personifikacja, czyli uosobienie, a zatem nadawanie zwierzętom, zjawiskom, pojęciom abstrakcyjnym (takim jak śmierć, miłość, dobro), zjawiskom przyrody cech ludzkich. Taki zabieg często występuje w bajkach, np. "Czegoż płaczesz? - staremu mówił czyżyk młody" (I. Krasicki, "Ptaszki w klatce") Inny przykład to w "Rozmowie Mistrza Polikarpa ze śmiercią" śmierć ukazuje się Polikarpowi w postaci rozkładającego się ciała ludzkiego i przemawia do przerażonego Mistrza ludzkim głosem ("Śmierć do niego przemówiła").